Datę 4 czerwca kojarzymy w Polsce nie tylko z pierwszymi częściowo wolnymi wyborami w 1989 r., ale również obaleniem rządu premiera Jana Olszewskiego w 1992 r. „Nocna zmiana” była nie tylko wynikiem sporu między Lechem Wałęsą a Janem Olszewskim o to, „czyja ma być Polska”, strachem przed ujawnieniem teczek Tajnych Współpracowników komunistycznych Służb Bezpieczeństwa czy może narastających napięć między ówczesnym prezydentem a premierem w sprawie zapisu o polsko-rosyjskich spółkach joint venture, który znalazł się w porozumieniu dotyczącym wyprowadzenia z Polski rosyjskich wojsk.
CZYTAJ TAKŻE:
Czerwcowa „Wojna światów”
Ten spór, starcie dwóch wizji tego, „czyja ma być Polska”, miał również inny wymiar, o którym chyba mówi się dziś mało. Mianowicie: Jan Olszewski i Lech Wałęsa reprezentowali dwa różne światy. Ten pierwszy - świat klasyków z poezji Zbigniewa Herberta. Ten drugi - cwaniacki, prostacki świat Nikodema Dyzmy.
Owszem, oczywiste jest tutaj zderzenie między Polską jako posowiecką kolonią a Polską europejską, Polską w NATO i UE (konieczność naszej przynależności do Sojuszu Paktu Północnoatlantyckiego oficjalnie wyartykułował jako pierwszy właśnie gabinet polityczny premiera Jana Olszewskiego). Ale 4 czerwca 1992 r. był także „wojną światów” nie tylko politycznych, ale nie tyle nawet literackich, co kulturowych.
Śp. premier Jan Olszewski, prawnik, człowiek świetnie wykształcony, oczytany, erudyta, reprezentował świat z poezji Zbigniewa Herberta, świata klasyków, stoików, Marka Aurelego, Hamleta wierzącego „w kryształowe pojęcia, a nie glinę ludzką”, Tukidydesa, stratega z wojny peloponeskiej, który, opowiadając o losach nieudanej wyprawy, zamiast uskarżać się na wszystko wkoło, mówi nam tylko, że „miał siedem okrętów, była zima i płynął szybko”, świata Pana Cogito i Lasu Ardeńskiego (za którym poeta represjonowany przez komunistyczny reżim ukrył las smoleński, czy raczej katyński, miejsce kaźni polskich oficerów i inteligencji, pomordowanych przez Sowietów strzałem w tył głowy), ze światem Nikodema Dyzmy z jego prostackim cwaniactwem, jarmarcznym rechotem, przebiegłością i mściwością, władzą i zaszczytami ponad miarę człowieka, który je otrzymał.
„To niebo mówi obcą mową. To barbarzyński okrzyk trwogi, którego nie zna twa łacina”
Wszystkie cytaty z utworów Zbigniewa Herberta pochodzą ze strony internetowej Fundacji im. Zbigniewa Herberta
4 czerwca 1992 r. nad polskim Sejmem rozległ się „barbarzyński okrzyk trwogi”, którego nie znała prawnicza łacina premiera Jana Olszewskiego, reprezentującego wszystko to, co kojarzymy z kulturą i cywilizacją europejską, chrześcijańską, humanistyczną.
Jak na ten barbarzyński okrzyk z odpowiedział prawnik w czasach bezprawia, przedstawiciel świata, którego dziś tak bardzo brakuje, obrońca praw człowieka, w czasach PRL ujmujący się za Polakami walczącymi z komunistycznym reżimem, oskarżyciel posiłkowy w procesie morderców ks. Jerzego Popiełuszki?
Łamiącym się głosem, słynnym pytaniem „czyja będzie Polska”, wstrząsającymi słowami o tym, że gdy już skończy się ten trudny czas, chciałby normalnie wyjść na ulice Warszawy i popatrzeć ludziom w oczy, a tego samego życzy obecnym na sali parlamentarzystom. Przed oczami mam też, doskonale uwieczniony na fotografii Andrzeja Hrechorowicza, triumfalny nawet nie śmiech, ale wręcz rechot prezydenta Lecha Wałęsy, jego przybocznego Mieczysława Wachowskiego i innych ludzi z otoczenia ówczesnej głowy państwa. Mimo tego triumfalnego rechotu Fortynbrasa wygłaszającego pogardliwy, drwiący, pełen wyższości „tren” nad martwym ciałem Hamleta, wyznającego skrajnie inne wartości (choć Fortynbras Herberta znacząco różni się od Fortynbrasa Szekspira), wydaje się, że świat Nikodema Dyzmy ze światem klasyków Zbigniewa Herberta wygrał tylko pozornie. Dlaczego?
Ponieważ Lech Wałęsa z upodobaniem obraża i opluwa, w sposób nieprzystojący politykowi słynącemu m.in. z wizerunku Matki Boskiej w klapie marynarki, wielu oponentów politycznych. Zarówno tych żyjących, jak i zmarłych: prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Kornela Morawieckiego, ale najbardziej właśnie premiera Jana Olszewskiego, który w rozmowach z najbliższymi przyjaciółmi i współpracownikami z czasów działalności politycznej kalumnie Wałęsy i jego akolitów kwitował zasłyszaną w młodości, w początkach kariery prawniczej, od starszego prawnika, anegdotą o tym, czego nie może zrobić małpa – małpa może czymś w nas rzucić, pobić, a nawet zabić, ale nie może nas obrazić.
Do żadnego z adwersarzy politycznych Wałęsa nie pałał chyba taką nienawiścią jak do Olszewskiego. I to nawet wiele lat po pozornym triumfie byłego prezydenta RP z 4 czerwca 1992 r.?
W tej „wojnie światów” między Pałacem Prezydenckim a ówczesnym Urzędem Rady Ministrów bynajmniej nie chodzi nawet o to, że premier Jan Olszewski był człowiekiem wykształconym i oczytanym, w przeciwieństwie do Lecha Wałęsy bez matury i chwalącego się Orianie Fallacci, że w życiu żadnej książki nie przeczytał. O tym, że wykształcenie, obycie w świecie i oczytanie to nie wszystko, świadczyć może chociażby to, co obserwujemy dziś wśród części polskich elit intelektualnych, artystycznych czy politycznych i ich w żaden sposób nieukrywanej pogardzie wobec „człowieka prostego”.
Jan Olszewski należał do elit intelektualnych, prawniczych, politycznych, ale w ten sposób służył ludziom, zarówno tym bardziej wykształconym, jak i biedniejszym, gorzej wyedukowanym, uprawiał politykę w jej, nomen omen, klasycznym znaczeniu, rozumiejąc ją jako służbę dobru wspólnemu. Lech Wałęsa należał do „ludzi prostych”, ale nie tych pokroju dróżnika Wysockiego z „Lalki”, który ocalił zrozpaczonego i udręczonego Wokulskiego przed śmiercią na torach („jeszcze pozostała mu wierną ziemia, prosty człowiek i Bóg”), a raczej pokroju Nikodema Dyzmy.
Porównanie Wałęsy do Dyzmy wydaje się tym bardziej trafne, że w pewnych kręgach właściwie do dziś każdy, kto powie choć jedno krytyczne słowo na temat byłego prezydenta, a już zwłaszcza wspomni o teczkach TW „Bolka”, jest traktowany, w najlepszym razie, jak Żorż Ponimirski, którego gorzka tyrada do salonowego późnosanacyjnego towarzystwa, o tym, jak bardzo dali się oszukać Dyzmie, spotyka się jedynie ze śmiechem i lekceważeniem, bo przecież wiadomo, że biedny Żorż jest bardzo nerwowy, a w dodatku chory psychicznie, że wspaniały specjalista, pan Dyzma, nie zgodził się przyjąć urzędu premiera wyłącznie ze skromności i szlachetności. Bo przecież nie dlatego, że te wszystkie opowieści o Oxfordzie były kłamstwem? Sam Wałęsa zwykł zresztą wprost nazywać premiera Jana Olszewskiego i polityków wywodzących się z jego środowiska „oszołomami”. „Żorża Ponimirskiego” Wałęsa i jego akolici próbowali zrobić zresztą nie tylko z Jana Olszewskiego i jego środowiska politycznego, ale również np. z Anny Walentynowicz.
„Tren Fortynbrasa”, czyli: „Tak czy owak musiałeś zginąć Hamlecie”
Ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach A ta woda te słowa cóż mogą cóż mogą książę
(Zbigniew Herbert, „Tren Fortynbrasa” z tomu „Studium przedmiotu”, 1961 r.)
Być może tymi słowami zwróciłby się do premiera Olszewskiego prezydent Wałęsa, gdyby czytywał poezję Zbigniewa Herberta? „Ta woda, te słowa” to byłaby w jego mniemaniu wypowiedź o „wyjściu na ulice Warszawy i spojrzeniu ludziom w oczy” lub pytanie „Czyja będzie Polska?”. Czy w tym upiornym śmiechu na prezydenckiej trybunie w Sejmie mogły kryć się słowa:
Tak czy owak musiałeś zginąć Hamlecie nie byłeś do życia wierzyłeś w kryształowe pojęcia a nie glinę ludzką
To, co dla śp. Jana Olszewskiego było częścią filozofii, spojrzenia na politykę, kultury, z której się wywodził, dla Wałęsy było tylko słowami, bo ostatecznie najważniejsze okazały się podróże po całym świecie, kolekcja doktoratów honoris causa, splendor, który spłynął nań jako pierwszego przywódcę „Solidarności”, mimo iż przecież nie stworzył sam jeden tego ogromnego ruchu społecznego. Prezydentura i przywództwo w „Solidarności” nie przysporzyły Wałęsie ani obycia w świecie, ani mądrości, ani wrażliwości na losy Polaków, ani nawet intuicji politycznej, a co gorsza – także zrozumienia, czym jest Rosja, zrozumienia prostego faktu, że nie tyle obecna Rosja jest putinowska, co Putin jest Rosjaninem (kolejne bandyckie zagrania rosyjskiego satrapy nie przeszkadzały bowiem Wałęsie udzielać wywiadów kremlowskim propagandzistom ze Sputnika i wygłaszać tam dziwacznych teorii m.in. na temat obecności amerykańskich wojsk na wschodniej flance NATO). Były prezydent okrzepł w swojej pysze i nienawiści do każdego, kto stanął na drodze temu, co akurat sobie wymyślił (lub co wymyślił mu Mieczysław Wachowski).
Dość powiedzieć, że pierwszy przywódca „Solidarności” i pierwszy w Polsce wybrany w powszechnych i wolnych wyborach prezydent RP mniej więcej w tym samym czasie, w którym rząd premiera Jana Olszewskiego podkreślał konieczność przystąpienia Polski do NATO, wysuwał dziwaczne, niekonsultowane z rządem koncepcje EWG-bis i NATO-bis. Gdy tymi pomysłami Wałęsa podzielił się w Bundestagu, wywołał konsternację, a gabinet premiera Olszewskiego musiał później odkręcać.
Według ówczesnego szefa MON, Jana Parysa, prezydent Wałęsa jedynie złożył swój podpis pod Porozumieniem o wyprowadzeniu Jednostek Armii Radzieckiej, a co więcej – o mały włos nie zgodził się na skrajnie niekorzystny dla Polski zapis o utworzeniu polsko-rosyjskich przedsiębiorstw gospodarczych. To właśnie rząd Jana Olszewskiego, który miał liczne obawy w kwestii wpływu polsko-rosyjskich spółek joint venture na bezpieczeństwo Polski, doprowadził do wycofania niebezpiecznego zapisu. Polscy wojskowi alarmowali wówczas, że te przedsiębiorstwa będą w istocie przyczółkiem sowieckich agentów wpływu. Prezydent Lech Wałęsa, przebywający wówczas w Moskwie, ostatecznie przystał na polecenie rządu i wynegocjował wykreślenie z porozumienia tej niebezpiecznej rosyjskiej propozycji. Zaraz po powrocie z Moskwy głowa państwa wycofała poparcie dla rządu, relacje między Wałęsą a Olszewskim zaostrzyły się, a w końcu przyszedł 4 czerwca, czyli noc tylko pozornego triumfu reprezentowanego przez Wałęsę świata Nikodema Dyzmy.
Kto do kogo żywił „Nienawiść”?
Na koniec ze świata polityki powróćmy jeszcze na chwilę do świata poezji, bo i ona odegrała pewną rolę w Polsce po „nocnej zmianie”. Według Krzysztofa Masłonia, dziennikarza, publicysty i krytyka literackiego, Wisława Szymborska, polska poetka, która w 1996 r. otrzymała Literacką Nagrodę Nobla – w czerwcu 1992 r. miała nie wiedzieć, w jaki sposób redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik wykorzysta jej wiersz zatytułowany „Nienawiść”.
Trudno powiedzieć, by premier Olszewski kogokolwiek darzył tym uczuciem będącym tematem wiersza polskiej noblistki, tym niemniej prezydent Wałęsa, nawet po śmierci Olszewskiego, żywi doń głęboką i szczerą nienawiść i zapewne dziś po raz kolejny, rytualnie da jej upust, o ile już nie wypełnił swojej ulubionej tradycji. Wypełniać ją będzie zapewne każdego 4 czerwca, aż do końca życia.
I choć w polskim życiu politycznym, które coraz bardziej przypomina bazar, w którym nad dyskusją zaczynają dominować krzyki, prostackie wyzwiska i oskarżenia, bardzo brakuje dziś spokoju, wyważenia, rozsądnego głosu śp. Jana Olszewskiego, to przynajmniej władzę w Polsce sprawują dziś ludzie wywodzący się z jego obozu politycznego (m.in. Jarosław Kaczyński, prof. Adam Glapiński, nie można pominąć także byłego szefa MON, Antoniego Macierewicza), bliscy mu ideowo, nierzadko kontynuujący dzieło przerwane „nocną zmianą”; a nie ludzie, którzy za zamkniętymi drzwiami kazali panom liczyć głosy. Triumf Wałęsy był więc tylko pozorny.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/601386-4-czerwca-92-pozorny-triumf-dyzmy-nad-klasykami-herberta