Skoro praca Briana Porter-Szucsa została przetłumaczona na język polski i jest ochoczo rozprowadzana po salonikach warszawskich, to znaczy, że trzeba ją przybliżyć i konserwatywnemu czytelnikowi. Co prawda profesor Andrzej Nowak wykazywał już kilka lat temu, że amerykański historyk pisze ze skrajnie zideologizowanej perspektywy, ale dopiero pojawienie się tej pozycji na polskim rynku pokazuje, że wersja historii badacza z Michigan może być przez kogoś brana na poważnie.
Jak pisać pod tezę
„Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii” jest pracą osobliwą, w której autor stawia kilka tez, a potem bez poczucia najmniejszego zażenowania pomija szereg zjawisk, które jego tezie przeczą i wybiera te, które mu pasują do wyobrażeń o Polsce. Autor przeprowadza nas przez dwa ostatnie stulecia historii, właściwie koncentrując się na modernizacji czyli próbuje odpowiedzieć na pytanie w jaki sposób nasz kraj wchodził w nowoczesność i jak przyswajał sobie kolejne trendy społeczo-polityczne.
Przy tym wykazuje się on dziwacznymi, kompletnie nielogicznymi porównaniami, z których wynika, że stalinowska Polska była dla mieszkańców całkiem znośna, dla rozwoju społecznego bardzo korzystna, a sam Bolesław Bierut:
dążył do zupełnej transformacji Polski, do przekształcenia jej z kraju ubogiego, opartego na gospodarce wiejskiej i zniszczonego wskutek wojny w zamożne, uprzemysłowione, egalitarne, nowoczesne państwo.
Oczywiście, że naukowiec ma prawo postawić tezę, także taką, że o polskich dziejach XIX i XX wieku da się opowiedzieć bez martyrologii, która - jego zdaniem - jest przeceniana i wcale nie miała takiego wpływu na świadomość ludzi, jak nam się wydaje.
Osobliwe jest jednak udowadnianie tej tezy poprzez… pomijanie wydarzeń i przemilczanie kulturowego odzewu oraz kilkupokoleniowej recepcji powszechnych przeżyć.
I tak oto Brian Porter-Szucs opisuje XIX i XX wiek w dziejach Polski bez powstań narodowych. Byłoby zrozumiałe, gdyby podał jakieś argumenty na ich - jego zdaniem - znikomy wpływ na kraj, ale Autor po prostu wzmiankuje o nich przy okazji, poświęcając im pojedyncze zdanie, więcej miejsca przeznaczając na ceny na targu czy amerykańskie (!) niewolnictwo.
Wolno, rzecz jasna, pisać historię gospodarczą czy społeczną, ale Porter-Szucs aspiruje do większej syntezy i jedne powstania uznaje (w getcie warszawskim, enigmatycznie także powstanie warszawskie), a inne nie (listopadowe, styczniowe, wielkopolskie). Wyobraźmy sobie historię relacji niemiecko-francuskich, ale np. tylko z opisem wojen wygranych przez Francję albo dzieje Rosji, ale bez uwzględnienia jej ekspansjonizmu. W nowych czasach będzie to możliwe, a nawet konieczne, jeśli będzie spełniać ideologiczne założenia. Brian Porter-Szucs taką nową epokę intelektualną zapowiada.
Dla autora „Całkiem normalnego kraju” takim założeniem jest marksistowska walka klas (choć niewyrażona wprost) a także Gellnerowska koncepcja, że naród jako taki nie istnieje, jest jedynie kwestią wyobrażoną. Z tego względu autor lekceważy literaturę, malarstwo, religijność, język a Adam Michnik jest dlań bardziej godny odnotowania niż Adam Mickiewicz czy Henryk Sienkiewicz (sic!).
Przy takich założeniach nie dziwi nas twierdzenie historyka, że:
narody nie mogą cierpieć – cierpią zawsze ludzie.
Być może więc wywiezienie wartych setki milionów dolarów dzieł sztuki czy germanizacja albo rusyfikacja, świadomie w gabinetach Berlina czy Moskwy konstruowane plany wynarodowienia są tylko jakąś fikcją, mrzonką polskich szwoleżerów, ułanów i Żołnierzy Wyklętych, a milion egzemplarzy „Rycerza Niepokalanej” trafiająca pod nawet najbiedniejsze strzechy wiejskie czy pielgrzymki pobożnych chłopów, podczas których rzesze rolników się polonizowały - wszystko to nic, ot, taka przypadkiem zamieszkująca nad Wisłą ludność, przechodząca po prostu, z tragarzami.
Luki w opowieści
Autor twierdzi, że skoro Polska jest średnio zamożna i nieźle rozwijająca się, to jest też całkiem zwykła. Rozbiory Polski Porter-Szucs uznaje za zwyczajne i porównuje je do traktatu z Tordesillas. Problem polega na tym, że ten ostatni (1494 rok) był teoretycznym podziałem bezpaństwowych i prymitywnych ludów indiańskich przez europejskie potęgi (Hiszpanię i Portugalię), które siłą podbijały tamte tereny. Rzeczpospolitą podzielono w bezprecedensowy, pokojowy sposób, poprzez narzucenie woli politycznej mocarstw za aprobatą zdegenerowanych elit (sejmu czy króla). Czym innym jest wyznaczenie do jakiej linii podbija się dzikusów a czym innym niewojenny rozbiór największego na kontynencie królestwa.
Podobnym bezprecedensowym wydarzeniem w naszej historii, właśnie potwierdzającym konieczność uwzględnienia martyrologicznego aspektu narodowej tożsamości, są powstania narodowe - bo oto nie istniało państwo ze swoimi instytucjami, ale istniał właśnie naród z instytucjami zastępującymi państwowe: nauczanie, wydawnictwa, wojskowe stowarzyszenia, a to wszystko splecione w świadomym budowaniu alternatywnego państwa. Romuald Traugutt potrafił między jedną a drugą bitwą napisać odezwę do uczniów polskich, rozpoczynających rok szkolny, tak jak 80 lat później nauczyciele całego kraju zbierali uczniów, by mimo niemieckiej okupacji egzaminować ich, wykładać i dalej kształcić. Tradycja ta przetrwała do „latających uniwersytetów” Solidarności czy intensywnego wydawania II obiegu. Ale co tam powstania, wojny, odrodzenia, wszystko to jest u Porter-Szucsa jakimś procesem klasowym, nieustannym postępem zmagającym się z reakcją. Amerykanin twierdzi nawet, że w 1918 roku trudno mówić o odrodzeniu Polski, bo przecież to była inna Polska. Furda pięć pokoleń dyskusji, życia intelektualnego, pal licho tony papieru, na którym przekazywano sobie przez 123 lata dziedzictwo, wszystko to nieważne, bo oto anglosaski autor zrównuje sobie w kreowaniu narodowej rzeczywistości Józefa Piłsudskiego, Romana Dmowskiego z… Różą Luksemburg. Zaprawdę przy zaprzeczeniu istnienia wspólnoty narodowej, wychodzą dziwne potworki myślowe.
Jak dowodziła wcześniej (po rosyjsku), „błędy popełnione przez prawdziwy ruch rewolucyjny są historycznie nieskończenie bardziej owocne niż nieomylność najmądrzejszego Komitetu Centralnego”
-pisze o współpracowniczce Lenina autor „Całkiem normalnego kraju”. Piłsudski wypada tu jako terrorysta, Dmowski - klasycznie - jak antysemita - a Wincenty Witos to w sumie pozostawał niezbyt wpływowy.
Wymarzony kraj - komunistyczna odbudowa
Przy drugiej wojnie światowej Autor już nie daje rady udawać, że męczeństwa nie było.
Tytuł mojej książki świadczy, że pragnę odejść od martyrologicznej historiografii, ale druga wojna światowa stwarza tu oczywiste wyzwanie. Nikt nie zaprzeczy, że między 1939 a 1945 rokiem w Polsce dokonały się nieopisane zniszczenia – i to dosłownie nieopisane, język bowiem zawodzi, kiedy próbujemy mówić o tamtym straszliwym okresie.
Historyk znajduje dla Polaków sporo zrozumienia, wyjaśniając np. jakim mitem były „szarże z szablami na czołgi”, stara się rozwikłać zagadkę Zofii Kossak, do której przykleja się etykietkę „antysemitki, która ratowała Żydów”, stara się pisać o powstaniach, ale jego nieskrywana niechęć do prawicy eksploduje i tutaj, gdy utyskuje on na to, że prawica uczyniła ze zrywu 1944 roku część swojej polityki historycznej. Jeśli więc prawica podejmuje jakiś temat, to automatycznie staje się to przeklęte, ale ta sama aktywność u sił postępu jest chwalebna i błogosławiona.
Na absurdalne przedstawienie PRL, zwłaszcza dobry stalinowskich, zwrócił uwagę prof. Andrzej Nowak w komentarzu dla Tygodnika Sieci, w którym także i o Porter-Szucsie trzeba było podnieść:
Porter-Szűcs co prawda pisze o represjach, torturach i więzieniach, ale z drugiej strony zestawia to ze statystykami… Stanów Zjednoczonych. PRL wypada nieco bardziej brutalnie, ale jego totalitaryzm traci tutaj swój bezprecedensowy wymiar, a prezydenta Bieruta można zestawić z prezydentem Trumanem. Gdy rozmywa się wymiar okupacji i zbrodni, tym bardziej można pochwalić krwawą modernizację (…) - W takim rozumieniu postęp wprowadzają komuniści - tłumaczy prof. Nowak. - Napotyka on różne trudności uwarunkowane lokalnie takie jak np. ta „okropna” tradycja katolicka w Polsce, którą nie jest łatwo zwalczyć ale największe w tej dziedzinie sukcesy osiągnięto w czasach stalinowskich. - tłumaczy historyk i dodaje: - To jest w tej książce jasno wyeksponowane.
Żołnierzy Wyklętych Porter-Szűcs określa „głównie prawicowymi grupami” nie wiedzieć czemu przeciwnymi zmianom, biedni ludzie ginęli po obu stronach, partyzanci walczyli nie wiadomo po co, a Polacy odrzucali PZPR ze względu na zapiekłą niechęć do ZSRS. Gdyby trzeba było przemilczenia i błędy autora poprostować, należałoby napisać oddzielny w tym celu tom.
Przewrócić polskie drzewo
Progresywni autorzy uwielbiają ten paternalistyczny ton, w którym przekonują, że temat powstań jest w Polsce szkodliwy, że przesadzamy w jego recepcji, opisach i kultywowaniu pamięci o narodowych zrywach. Świetnie, spróbowalibyśmy o tym porozmawiać, ale nie bardzo jest jak - gdy druga strona udaje, że sprawy po prostu nie było, a pomijanie kwestii wspólnoty pozwala na docenianie sowieckich namiestników, chcących zamienić kraj w kolejną część składową komunistycznego imperium.
Choć przecież to jest ta ich wymarzona Polska. Chwalcy tej książki niechcący przyznają, że dla udowodnienia ich tez, należy wiele z aspektów historycznych przemilczeń, bo inaczej nie wytrzymają one konfrontacji w faktami. Dzięki temu ten całkiem zwyczajny kraj, to właśnie obszar łatwy do spacyfikowania, przerobienia na „zjadaczy chleba”, bo bez korzeni każde drzewo się szybko przewróci. Niedoczekanie wasze.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/582159-amerykanski-historyk-o-bierucie-chcial-lepszej-polski