Najwyższą władzą, niepodważalną i nieusuwalną, mogącą państwa i narody wtrącać do piekła, jest Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej.
Świetnie się stało, że w „Gazecie Wyborczej” 12 czerwca 2021 r. ukazała się rozmowa z prof. Markiem Safjanem, sędzią Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, w przeszłości prezesem Trybunału Konstytucyjnego w Polsce. Mamy bowiem bardzo miarodajną wykładnię totalitaryzmu sądowego (trybunalskiego), od którego nie ma żadnej formy ucieczki. Przynajmniej dla państw członkowskich Unii Europejskiej. Ta wykładnia dowodzi, że polska konstytucja to dokument bez żadnego znaczenia prawnego w kontekście tzw. prawa europejskiego. Że Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy mają sens wyłącznie jako wydmuszki bądź pacynki. Że nie ma najmniejszego znaczenia ślubowanie sędziego: „Ślubuję uroczyście jako sędzia sądu powszechnego służyć wiernie Rzeczypospolitej Polskiej”, choć w rocie nie ma nawet słowa o Unii Europejskiej i prawie europejskim, a tym bardziej służeniu obu.
Żadnego znaczenia nie mają polski parlament, rząd oraz prezydent, gdyż najwyższą, właściwie boską władzą jest TSUE. Cokolwiek zrobiłaby jakakolwiek władza w Polsce jest ważne tylko wtedy, jeśli nie sprzeciwi się temu trybunał w Luksemburgu. W tej doktrynie nie ma nawet nanometra przestrzeni dla suwerenności i samostanowienia. Jeśli TSUE coś zdecyduje jest to ostateczne i niepodważalne. Właściwie robienie wyborów w Polsce nie ma najmniejszego sensu, bo zamiast władzy ustawodawczej i wykonawczej można by powołać tylko jakiś referat ds. technicznych. Niepotrzebne są też Trybunał Konstytucyjny i Sąd Najwyższy, gdyż i tak nie mogą samodzielnie nawet kiwnąć palcem.
Warto się przyjrzeć szczegółom totalitaryzmu sądowego (właściwie trybunalskiego), które łaskawie wyłożył prof. Marek Safjan. Okazuje się, że „kontestowanie wyroków unijnego Trybunału (…) podważa w ogóle sens istnienia zasady rządów prawa w UE. Gdyby taka tendencja miała się utrwalić, to oznaczałaby ona w ogóle zakwestionowanie sensu istnienia UE”. Unia ma sens tylko wtedy, gdy najwyższą, niepodważalna i nieusuwalną jej władzą jest TSUE, do którego sędziów mianują szefowie rządów i państw, po czym stają się bogami, czyli nieomylnymi.
Wedle wykładni jednego z bogów zasiadających na luksemburskim Olimpie, Polska musi się stosować do zabezpieczeń TSUE, gdyż „sądy konstytucyjne państw członkowskich ani żadne inne sądy krajowe nie mają prawa orzekać o ważności przepisów prawa unijnego. To jest wyłączna kompetencja TSUE, a przepisy prawa pierwotnego - traktaty, Karta Praw Podstawowych - mogą być uchylone wyłącznie w drodze zmiany traktatów”. TSUE ma też monopol na interpretację traktatów, dlatego może dowolną kwestię uznać za traktatową i sobie podlegającą, choćby w traktatach nie było o tym słowa. Prawem unijnym nie jest bowiem to, co zostało w traktatach zapisane, lecz to, co za takie uzna TSUE.
Jeśli Trybunał Konstytucyjny uznałby, że coś, do czego TSUE zmusza Polskę jest niezgodne z polską konstytucją, nie ma to żadnego znaczenia, podobnie jak sama konstytucja, a szczególnie jej artykuł 8: „Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej”. Prof. Safjan tak tłumaczy orzeczenia TK za swojego i Andrzeja Zolla czy Andrzeja Rzeplińskiego prezesowania tej instytucji: „Oczywiście TK podkreślił wyższość konstytucji nad całym porządkiem prawnym. Ale jednocześnie wyraźnie wskazał, na czym ona polega. A mianowicie, gdy pojawia się sprzeczność między prawem europejskim a konstytucją, to mamy właściwie dwie drogi. Jedna to zmiana konstytucji. Gdy jednak ustawodawca konstytucyjny dochodzi do wniosku, że nie może zaakceptować traktatów unijnych w ich obecnym kształcie i nie dochodzi do ich zmiany, to drugą drogą jest wyjście z Unii”.
Można zmienić polską konstytucję zgodnie z wykładnią bogów z Luksemburga, bo jeśli nie, będzie ona tylko plikiem świstków papieru. Można też oczywiście, używając modnego od kilku miesięcy i ponoć szlachetnego określenia, „wypie…lać” z Unii. Albo się akceptuje trybunalski totalitaryzm albo spada, bowiem Unia Europejska to nie jest coś, gdzie miałyby obowiązywać jakieś demokratyczne zasady, a tym bardziej równość. Każdy gest sprzeciwu wobec tego totalitaryzmu to „bezpośrednie, jawne i oczywiste pogwałcenie traktatów europejskich, w tym także traktatu akcesyjnego”. A to dlatego, że ponoć „polski Trybunał powiedział wówczas wyraźnie, że zasada pierwszeństwa prawa unijnego nie stoi na przeszkodzie przystąpieniu Polski do UE”.
Bez znaczenia są zapisy traktatowe, szczególnie art. 5 TUE: „1. Granice kompetencji Unii wyznacza zasada przyznania. Wykonywanie tych kompetencji podlega zasadom pomocniczości i proporcjonalności. 2. Zgodnie z zasadą przyznania Unia działa wyłącznie w granicach kompetencji przyznanych jej przez Państwa Członkowskie w Traktatach do osiągnięcia określonych w nich celów. Wszelkie kompetencje nieprzyznane Unii w Traktatach należą do Państw Członkowskich. 3. Zgodnie z zasadą pomocniczości, w dziedzinach, które nie należą do jej wyłącznej kompetencji, Unia podejmuje działania tylko wówczas i tylko w takim zakresie, w jakim cele zamierzonego działania nie mogą zostać osiągnięte w sposób wystarczający przez Państwa Członkowskie, zarówno na poziomie centralnym, jak i regionalnym oraz lokalnym, i jeśli ze względu na rozmiary lub skutki proponowanego działania możliwe jest lepsze ich osiągnięcie na poziomie Unii”.
W wykładni totalitaryzmu trybunalskiego nie ma żadnej „zasady przyznania” oraz „zasady pomocniczości”. TSUE może zdecydować o wszystkim tym, co nie podlega „zasadzie przyznania”. Dlaczego? Bo może i nikt mu nie podskoczy, choćby nie miało to żadnych prawnych podstaw. A komu się nie podoba, niech „wypie…”. W szczegółach wygląda to tak (w wersji boskiego Safjana): „TSUE [wielokrotnie] wyraźnie mówił o pierwszeństwie prawa unijnego także wobec rozstrzygnięć konstytucyjnych w państwach członkowskich. Zasada pierwszeństwa oznacza bowiem, że każdy organ w państwie członkowskim musi dostosować się do orzeczeń TSUE niezależne od tego, jakie byłoby stanowisko wyższych organów sądowych w państwie członkowskim (czyli sądów konstytucjach czy sądów najwyższych). Zatem każdy sąd w państwie członkowskim jest zobowiązany respektować orzeczenia TSUE nawet wtedy, gdy orzeczenia wyższych sądów, np. konstytucyjnych, idą w innym kierunku”.
TSUE jest bogiem i żadne ziemskie prawa krajowe oraz takież instytucje nie mają znaczenia. Każda decyzja i każdy organ państwa może być zrównany z glebą, a nawet zakopany kilometr poniżej. Wyjątkiem są sądy, jeśli respektują święte zasady wyznaczone przez boski TSUE. A respektować muszą, gdyż „są zobowiązani do stosowania takiej wykładni prawa, która pozostaje zgodna z prawem UE, i wykładnią tego prawa stosowaną przez TSUE. To nakaz i obowiązek wynikający z prawa unijnego”. Paragraf 22? Kto by się tym przejmował!
Najważniejsze jest to, że „każdy sąd w krajach UE może bezpośrednio stosować reguły wynikające z prawa unijnego”. Co oznacza, że każdy sąd powszechny w Polsce jest władzą najwyższą, której władza ustawodawcza, wykonawcza oraz Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny mogą skoczyć na ładownicę. Tym bardziej że „orzeczenie TK, które uniemożliwia stosowanie orzeczenia TSUE, nie będzie mogło być respektowane w praktyce orzeczniczej sądów krajowych”. To dlatego boski status mają sędziowie Tuleya, Juszczyszyn, Markiewicz, Żurek, Morawiec, Przymusiński czy Gąciarek.
Gdyby Polska zbuntowała się przeciw trybunalskiemu totalitaryzmowi, ten ma na pasku Komisję Europejską, która „uruchomi tzw. procedurę naruszeniową i wystąpi z wnioskami o nałożenie wysokich sankcji finansowych na Polskę”. W tym kontekście łatwo zrozumieć, że „w razie łamania środków tymczasowych zastosowanych przez TSUE otwiera się droga do nałożenia kar finansowych na kraj, który nie wykonuje postanowień”. I dla każdego powinno być oczywiste, że „państwa członkowskie muszą podejmować takie działania, które zmierzają do zapewniania maksymalnej skuteczności orzeczeń TSUE”. Po to w ogóle państwa istnieją, żeby jak najlepiej i najwierniej służyć TSUE. Świat Orwella to przy tym kaszka z mleczkiem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/554590-dzieki-prof-safjanowi-wiemy-ze-wybory-sa-zbedne