„Cóż to za nowe magnaty polskie, zbierające swoje wojska dlatego, by Polska nierządem stała, cóż to za prawa przyswaja sobie fajdan poselski”?
W niedzielę 7 kwietnia 1929 r. „Głos prawdy” opublikował artykuł marszałka Józefa Piłsudskiego „Dno oka, czyli wrażenia człowieka chorego ze sesji budżetowej w Sejmie”. Opublikowały go też inne gazety sympatyzujące z obozem rządzącym (piłsudczykami), np. „Kurjer Wileński”, a przedrukowały nawet takie, jak żydowski krakowski „Nowy Dziennik”. Sprawa dotyczyła uchwały Sejmu (z 20 marca 1929 r.) o postawieniu przed Trybunałem Stanu ministra skarbu Gabriela Czechowicza, zaufanego człowieka Józefa Piłsudskiego. Chodziło o wydanie bez zgody Sejmu 8 mln zł (miały pójść na kampanię Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem). Trybunał pracował od 26 do 29 czerwca 1929 r. i niczego nie rozstrzygnął. W sierpniu 1930 r. parlament został rozwiązany, a nowy Sejm już do tej sprawy nie wrócił. Józef Piłsudski zeznawał przed Trybunałem jako świadek.
Artykuł „Dno oka” jest właściwie recenzją tego, co się w Polsce działo, opisem ówczesnego polskiego parlamentaryzmu, ale w wielu aspektach jest aktualny i dziś, szczególnie gdy chodzi o działania opozycji.
Może się też okazać pomocny dla opisania obecnej kampanii prezydenckiej. Można nawet odnieść wrażenie, że niewiele się w Polsce przez ostatnie ponad 90 lat zmieniło. Z myślą o współczesnych kontekstach tego, co zawiera „Dno oka”, postanowiłem przytoczyć najważniejsze fragmenty tego tekstu.
W zeszłym roku, gdy zapadłem na niewyjaśnioną dotąd chorobę i gdy grupa lekarzy badała mnie ze wszystkich stron zaglądając w tajemnice choroby, która mnie dręczyła, nagle jeden z nich tonem zupełnie zwyczajnym zawołał do swoich kolegów: „Oto zapomnieliśmy, trzeba jeszcze panu Marszałkowi zbadać dno oka, zrobimy to jutro”. (…) Jeżeli tę całą śmieszną, należącą do historji personalnej anegdotę opowiedziałem, to dlatego, iż w czynnościach większości Sejmu istnieje także to straszne dno oka w postaci Trybunału Stanu. Nigdy dotąd w Polsce pomimo i wielkich nadużyć, nawet powiedzmy łajdactw, żaden minister nie był zaczepiony groźbą Trybunału Stanu oprócz znanych wielkich brudów, związanych z ministerjum finansów Kucharskiego [ministra skarbu w drugim rządzie Wincentego Witosa], które zresztą nie zostały odesłane do prania w Trybunale Stanu, gdyż większość sejmowa z tem się nie zgodziła [chodziło o to, że Kucharski przekazał za grosze francuskiemu kapitałowi odbudowane po wojnie Zakłady Żyrardowskie].
Zdarzyło się to [wniosek o postawienie przed TS] jednak po raz drugi w naszej historji w stosunku do kolegi mego pana ministra finansów Czechowicza, człowieka, który pracą swoją uporządkował otrzymany w zupełnym nieporządku system podatków i doprowadził swoją pracą państwo do tego, że przykładem świecić może wszystkim innym państwom, gdyż Polska przy jego zarządzie skarbem dotąd bilansuje swój budżet nie deficytem, lecz przewyżką dochodów nad wydatkami. Czyżby więc obecny Sejm sięgając do tak wyjątkowych spraw, jak Trybunał Stanu chciał w ten sposób powiedzieć, iż woli brudy i nadużycia niż uczciwą pracę? (…).
Pamiętam dobrze, że przyjechał do mnie pan [Kazimierz] Bartel szef naszego gabinetu [pięciokrotnie premier w II RP], stwierdzając mi początek owej operacji straszącej Trybunałem Stanu, pytając mnie o moje zdanie w tej sprawie. Odpowiedziałem mu, że uważam siebie osobiście jako szefa byłego gabinetu za odpowiedzialnego za te przekroczenia tak zwanej ustawy skarbowej, które są związane z budżetem inwestycyjnym. Pamiętałem bowiem dokładnie, iż całe moje staranie, bardzo usilne, kierowałem zawsze dla zgwałcenia p. Czechowicza, aby wszystko to co jest inwestycją nie szło pod obrady sejmowe. Zawsze bowiem obawiałem się, że wtedy będzie nie inwestycja, ale zgodnie z tradycją Sejmu lekkomyślne trwonienie pieniędzy podatkowych. Pan Bartel mnie odpowiedział, że on to dobrze rozumie, i że nie może także jako szef obecnego gabinetu pozwolić na oskarżenie jednego z ministrów bez swojej za niego odpowiedzialności. Dodał przytem, że będąc głównym czynnikiem pracy gospodarczo-finansowej, nie mógł także często nie gwałcić pana Czechowicza, który u nas w gabinecie należał do najostrożniejszych ministrów pod względem funduszów skarbowych. Zakończył zaś krótką wizytę u mnie stwierdzeniem, że zgłosi natychmiast swoją solidarność z oskarżonym ministrem i że będzie żądał raczej Trybunału Stanu dla siebie niż dla ministra Czechowicza.
Gdy ja myślę o sądach, jako o próbie wymiaru sprawiedliwości, to od razu stwierdzę, że nie ma w świecie takiego sądu, któryby się ośmielił znegliżować oświadczenia czyjegokolwiek, że oskarżony nie jest winien, a winien jest oświadczający. Jest to tak zgodne z wymiarem jakiejkolwiek sprawiedliwości, że gdyby znalazł się sąd, któryby tej prostej prawdzie sprawiedliwości zaprzeczył, toby otrzymał nazwę nikczemnego sądu, i gdyby w ucieczce od skutków nikczemności schował się w mysią dziurę, to tam jeszcze nadeptać go nogą trzeba, ażeby znikł i zdechł jako próba wymiaru sprawiedliwości. (…)
I gdy pomyślę, co może prowadzić ludzi do tego rodzaju znikczemnienia, to nie mogę nie powiedzieć, że usprawiedliwić i wyjaśnić to znikczemnienie może jedynie przyzwyczajenie do w ogóle nikczemności zwyczajów i obyczajów Sejmu w Polsce. W tych zwyczajach i obyczajach leży wychowanie posła w sposób najbardziej nieprzyzwoity, najbardziej hultajski, jaki sobie wyobrazić można, gdyż główna myśl i główne staranie tych panów jest zawsze o utrzymanie zupełnej bezkarności posła za wszystkie jego czynności, chociażby najbardziej nieprzyzwoite i najbardziej sprzeczne z najelementarniejszem poczuciem honoru. Polska przecież chowała swych posłów w pierwszym Sejmie tak zwanych suwerenów, w bezkarności zdrady państwa podczas wojny, bezkarności płatnego szpiegostwa w stosunku do armji będącej w polu i umierającej za Ojczyznę. W drugim zaś Sejmie, w którym bodaj połowa posłów pochodziła z owej kuźni zdrady państwa, posłowie wychowywali się w korupcji tak dalece sięgającej, tak często uprawianej, że głos posła kosztował niekiedy nie więcej jak 50 zł. Z tej zaś błotnistej prawdy Sejmu wyszło przecie do 110 posłów i w obecnym Sejmie.
W tej amoralnej atmosferze, w tej atmosferze moral insanity, słabe głowy tak przesiąkają swoją niczem nieusprawiedliwioną wielkością, że staje się dość niemożliwem obcowanie z takimi ludźmi (…). Ci panowie konkurujący z jedynym suwerenem państwa, gdyż sami czują się suwerenami, dochodzą w swoim postępowaniu (…) do mniemania, że jeżeli brzuch go zaboli i jest z tego powodu w złym humorze, to to jest najważniejszy wypadek dla całego państwa. A gdy się pan taki zafajda, to każdy podziwiać musi jego zafajdaną bieliznę, a jeżeli przy tem zdarzy mu się wypadek, że zabździ, to to jest już prawo dla innych ludzi, a najbardziej dla ministrów, którzy muszą niepracować dla państwa, ale obsługiwać i fagasować tym zafajdanym istotom.
W sposobie zachowania się wychowanych w moral insanity panach jest coś tak bezczelnego i tak ściemniałego pod względem umysłu, gdyż nawet idjotyzm jest bezkarny - a nieszczęsna Polska i to szanować musi - że każdy cokolwiek rozumny człowiek z trudem wytrzymuje to towarzystwo, gdy wymagają od niego, żeby szanował głupstwa, chociażby pluł sobie potem w oczy, żeby milczał, gdy go obrażają i lizał ich zafajdane ubranie. Do tego prowadziło to gwałtowne staranie o bezkarność za wszelką zbrodnię, do tego prowadziło czynienie z Sejmu związku zawodowego ludzi chorych na fajdanitis-poślinis. I trzeba nie mieć wstydu, zatracić go zupełnie, ażeby w tym fajdanitysie poślinim widzieć główny prestige Sejmu.
Jednym z moich licznych projektów dla uleczenia tego raka życia polskiego była myśl o daniu przed wysłuchaniem ministra korepetytorów dla panów posłów dla nauczania, jak rozumnie stawiać pytania. Lecz porzuciłem tę myśl, gdyż nie wątpiłem, że panowie posłowie odmówią wycofania części ich gaży dla opłaty korepetytorów i w dodatku przy chorobie fajdanitis-poślinis nie można jeszcze pedagoga bez rózgi postawić dla nauczania. W tych warunkach praca tych, co krajem rządzą i którzy tyle roboty swojej wkładają w swoje resorty, że praca ich przewyższa najczęściej przeciętnie wymaganą ilość pracy ludzkiej - w tych warunkach - powtarzam życie takich ministrów z panami chorymi na fajdanitas poślinis, stać się musi jakąś katorgą nie do zniesienia, toteż nigdy nie zapomnę określenia jednego z najinteligentniejszych naszych ministrów, że po rozmowie musowej dla niego z panami posłami ma on wrażenie, że wyszedł z menażerji, zapełnionej złośliwemi małpami, załatwiającemi wszystkie swoje potrzeby publicznie i niestarającemi się wcale być podobnemi do ludzi. I doprawdy, nigdy nie rozumiem, jak w takim fajdanitis poślinis szukać jakiegoś prestige’u Sejmu, kiedy to tylko obniżenie człowieczeństwa. (…)
Tymczasem w tej nieodpowiedzialnej a zafajdanej dostatecznie atmosferze i logika nie obowiązuje. Zamach na Czechowicza, który może trochę tłuszczu straci, lecz worka nie popuścił, został zakończony tryumfalnym marszem fajdanów poselskich z protestem nowego prądu zbawczego dla Polski, a reprezentowanego przez klub bezpartyjny. Natomiast budżet rządu, który się solidaryzował i ciągle to powtarzał z oskarżonym przed Trybunałem Stanu panem Czechowiczem, budżet ten został uchwalony i w ten sposób rząd otrzymał tak, jak votum zaufania. Cała więc sprawa stanęła tam, gdzie istnieje fajdanitis poślinis, to jest w jakimś błocie. To znaczy marsz tryumfalny dla prestige’u fajdanitis poślinis, dla jego wielkości i znaczenia, natomiast umizg do jednego możliwego obecnie rządu może o worek pieniężny. W ten sposób jakoby rośnie prestige Sejmu i chorych na fajdanitis poślinis posłów. Najciekawszem jest, że rząd, którego główni przedstawiciele solidaryzowali się z oskarżonym mają teraz dla większego prestige’u fajdanitis poślinis organizować Trybunał Stanu na jednego ze swoich kolegów i mają siebie tak zhańbić jak się zhańbiła większość sejmowa ze swoją sprawiedliwością. Rząd ma się postawić na równi jednakowej ze śmierdzącym fajdanitisem. (…)
Dodatkowy zupełnie przysmaczek, całkiem już oryginalny, o którym się dowiedziałem, jest ten, że do ostatniego posiedzenia budżetowego Sejmu, jakby dla upiększenia chorych na fajdanitis poślinis ludzi ścigano do Sejmu jakieś bojówki partyjne. Żałuję mocno, że byłem tak chory, że nie mogłem być czynnym w tym dniu, gdyż nie mógłbym po prostu wytrzymać bez ataku na te bojówki, złożone z bandytów, których bym posiekł publicznie na podwórzu Sejmu. Cóż to za nowe magnaty polskie, zbierające swoje wojska dlatego, by Polska nierządem stała, cóż to za takie prawa przyswaja sobie fajdan poselski, żeby bandyckie sfory czynić udziałem w pracach państwowych. Wyznam, że podziwiam pana ministra spraw wewnętrznych, że mógł pozwolić na takie bezeceństwa. (…)
Pomijając ten bohaterski bas bandytów fajdanistycznych cała afera sesji budżetowej skończyła się komizmem, który jak mówiłem już jest obrzydliwy i wstrętny. Ośmieszono i znieważono wszystko: i Sejm, i rząd, i nieużywane dotąd słowo Trybunał Stanu, wymalowano wszystko na kolor fajdanów. Teraz, gdy niekiedy spokojnie na tę bzdurę patrzę, to jednak przypomina mi się moje biedne dno oka. Ten Trybunał Stanu jest zdumiewająco podobny do dna oka. (…) I naturalnie różnica dna oka, tego tajemniczego dna zwyczajnego człowieka, nie może być podobna do stwardniałego używanego oka do wszelkich nadużyć i łajdactw, z którymi my mamy do czynienia przy fajdanitis poślinis, oka, które kary żadnej nie chce mieć. Kto wie może przy użyciu stameski [dłuta] i młotka takie dno oka da także jakieś tajemnice nam dotąd nieznane. A chowane tak gorąco w cieple upragnionej bezkarności i nieodpowiedzialności nawet honorowej, której żądają i życzą stale panowie posłowie (…), gdy zazna odpowiednich instrumentów, może się nauczy choć wstydu i przyzwoitości”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/507831-artykul-pilsudskiego-dobrze-tlumaczy-zachowania-opozycji