Szpanować to można na kampanijnej trasie odgrywając światowca. W kręgach prawdziwych światowców nikt się na to nie nabiera.
Były minister finansów Leszek Balcerowicz wymyślił, że jeśli napisze, iż Andrzej Duda jest także kandydatem Donalda Trumpa, to prezydentowi to zaszkodzi. Skądinąd zapewne Balcerowicz dałby wiele, żeby on sam kiedykolwiek był kandydatem amerykańskiego prezydenta na jakiekolwiek stanowisko. Niestety, szczytem jego możliwości było wykonywanie tego, co mu w teczce przywieźli z Ameryki Jeffrey Sachs i David Lipton. Czyli można powiedzieć, iż był teczkowym tych ekonomistów. A właściwie to teczkowym George’a Sorosa, bo to on zamówił i przywiózł plan. Waldemar Kuczyński, minister u Tadeusza Mazowieckiego, otwarcie mówił: „Soros przyjechał z planem reformy gospodarki polskiej zwanym ‘planem Sorosa’”.
Balcerowicz był tylko karbowym planu Sorosa, perwersyjnie nazywanego „planem Balcerowicza”. Perwersja była zresztą podwójna, gdyż plan ten przedstawiono jeszcze władzom PRL, a to dlatego, że Polska miała być tylko laboratorium, a właściwym adresatem planu był Związek Sowiecki Michaiła Gorbaczowa. Wszystko się opóźniało, gdyż sporo czasu zajęło poszukiwanie odpowiedniego „jelenia” w Polsce. Na tyle sporo, że doszło do kontraktu z komunistami i „jeleniem” został już członek rządu Tadeusza Mazowieckiego. Nie o „teczkowych” i „jeleniach” będzie jednak ten tekst.
Leszek Balcerowicz to przykład polityka (nawet jak emerytowanego), który nie zniesie niczyjego sukcesu, chyba że kogoś z jego stajni, działającego z jego błogosławieństwem, np. Rafała Trzaskowskiego. Zwykle tacy ludzie nie znoszą sukcesów z zawiści. Najbardziej ta zawiść przecieka z Radosława Sikorskiego, który 24 czerwca 2020 r. wyłaził ze skóry, żeby zminimalizować znaczenie wizyty Andrzeja Dudy w Białym Domu, a wręcz całkowicie ją obrzydzić. Równie mocno obrzydzał były minister obrony Tomasz Siemoniak. O galopach i ochwatach w sprawie wizyty polskiego prezydenta w USA tak „wielkich” polityków PO jak Cezary Tomczyk, Krzysztof Lisek, Dariusz Rosati czy nawet Grzegorz Schetyna nie ma co pisać, bo nie ma co czytać.
Sikorski robiony w konia
Sikorski to przykład człowieka, który w ostatnich latach tak często był robiony w konia przez partyjnych kolegów, że właściwie to nawet go żal. Tym bardziej że nie jest w stanie wyzwolić się ze statusu „męża swojej żony” – dużo od niego mądrzejszej i wpływowej. Sikorski przymierzał się do stanowiska sekretarza generalnego NATO, ale jego kandydatura została wyśmiana (skądinąd Donald Tusk nie kiwnął palcem, by mu pomóc). Przymierzał się do stanowisk przewodniczącego Rady Europejskiej, Komisji Europejskiej, a choćby szefa unijnej dyplomacji. Ale został zrobiony w bambuko przez Donalda Tuska, który posadę załatwił sobie. Dwukrotnie partia matka zrobiła też Sikorskiego w konia w wypadku prezydentury w Polsce. Chodzi więc bidula i biduli (albo biadoli).
W biduleniu (biadoleniu), jak to Andrzej Duda jest nieważny, jak dał się wykorzystać prezydentowi Donaldowi Trumpowi coś się zasadniczo nie zgadza. Skoro miałby być nieważny, to jakim cudem mógłby pomóc prezydentowi supermocarstwa w reelekcji? Jakim cudem był pierwszym zagranicznym gościem (w randze głowy państwa) prezydenta supermocarstwa od czasu pandemii koronawirusa? Przecież kanclerz Angela Merkel czy prezydent Emmanuel Macron pogalopowaliby rączo do Białego Domu (nawet ryzykując ochwat), gdyby to ich zaproszono. Ale tym pierwszym gościem był Andrzej Duda.
Potwierdzenie pozycji
Można opowiadać i wypisywać przeróżne dyrdymały o samodzielności i randze prezydenta Andrzeja Dudy, ale nie ma lepszego potwierdzenia jego pozycji niż swego rodzaju test Białego Domu. Tylko Andrzej Duda od czasu pandemii go zaliczył, co powoduje wręcz wycie zawistników. Bo oni by chcieli, tylko ich nikt nie chce. No, chyba że jakiś Timmermans albo inna Jourova. Ale to przecież nawet nie nagroda pocieszenia, tylko jakiś kompletny rzęch prestiżowy. W kategoriach prestiżu to Andrzej Duda okazał się bezdyskusyjnym zwycięzcą. I to musi boleć, szczególnie tych, którzy po wielokroć się przymierzali i byli robieni w bambuko.
Rafał Trzaskowski musiałby tony soli zjeść, żeby kiedykolwiek jakikolwiek amerykański prezydent potraktował go tak jak Donald Trump Andrzeja Dudę. A właściwie to nawet nie musi tej soli jeść, bo mu się to nie przydarzy. Szpanować to można na kampanijnej trasie odgrywając światowca. W kręgach prawdziwych światowców nikt się na to nie nabiera. Tym bardziej, gdy się ma tyle kompleksów, że trzeba robić ustawki z odpowiadaniem na pytania po francusku. Sprawdza się stare powiedzenie: „Wyżej d… nie podskoczysz!”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/506338-rafal-trzaskowski-musialby-tony-soli-zjesc