„Maski spadły” – powiedział Radosław Sikorski w PE po głosowaniu w sprawie potępienia Polski za reformę wymiaru sprawiedliwości. Nie będę kolejny raz wracał do meritum sprawy, o której pisałem już wiele razy, zwłaszcza że atakujący nasz kraj pośrednio przyznają często, że chodzi o coś innego. Piętnowani jesteśmy za rozwiązania, które funkcjonują w zachodnich krajach UE. W Niemczech, we Francji czy w Hiszpanii wpływ polityków na wybór sędziów idzie dalej, niż przewiduje ustawa PiS.
Podsumował to minister Ziobro w ocenie dokumentu, który na temat polskich reform przygotowała Komisja Wenecka: „To, co proponują autorzy tego dokumentu, wpisuje się w narrację, którą miałem okazję słyszeć czasami z ust niektórych ministrów sprawiedliwości krajów tzw. starej UE, którzy pouczali mnie z poczuciem wyższości i pewnej buty w głosie, że oni są przedstawicielami dojrzalszej demokracji, przedstawicielami obywateli dużo bardziej cywilizowanych, o wyższej kulturze prawnej (…) i ich obywatelom wolno więcej niż Polakom”. Rezolucja PE wzywa Komisję Europejską do „wykorzystania w pełni dostępnych narzędzi, w szczególności przyspieszonych postępowań ws. uchybienia zobowiązaniom państwa członkowskiego przed TSUE”. Chodzi o powiązanie dopłat unijnych z tzw. kwestią praworządności, czyli żądaniem, aby Polska swoje rozwiązania w tej mierze dostosowała do… nie, nie do norm i praktyki krajów UE, ale oczekiwań ich establishmentu, a więc faktycznie elit prawniczych w naszym kraju. Posłowie opozycji, a więc m.in. Sikorski, głosowali za zmniejszeniem przyznawanych Polsce funduszy, powtórzę: nie PiS, ale swojemu krajowi. Maski więc rzeczywiście spadły.
Ja jednak chciałbym zastanowić się nad rolą funduszy unijnych. Przedstawiane są one w Polsce jako główna sprężyna naszego rozwoju. Stąd kasandryczny ton związany z ich zmniejszeniem. Wszystko to daleko idąca mistyfikacja. Ani fundusze te nie są tak istotnym czynnikiem postępu, ani ich zmniejszenie nie będzie dla nas tragedią. Przez 15 lat Polska z UE otrzymała ponad 163 mld euro. Do unijnego budżetu wpłaciliśmy 53 mld. Dostawaliśmy więc na czysto (?) niecałe 7,5 mld euro rocznie. To niecałe 2 proc. polskiego PKB – niby sporo, ale traktowanie tego jako istotnego czynnika wzrostu jest nadużyciem. Kwoty te muszą tak czy owak zostać zmniejszone w przyszłym budżecie UE. Ulega on redukcji o składkę wpłacaną przez Wielką Brytanię, a rozwój naszego kraju w naturalny sposób zmniejszać musi skierowaną do niego pomoc. Nasza wiedza o rzeczywistym znaczeniu dopłat jest radykalnie ograniczona, co spowodowane jest tym, że wszystkie ośrodki europejskie, formalnie funkcjonujące jako instytucje naukowe, mają faktycznie propagandowy charakter. Indoktrynowani jesteśmy, w dużej mierze za własne pieniądze, politgramotą nad temat dobrodziejstw, jakie spływają na nas z UE, a realnych informacji na temat jej działania i problemów brak. Tablice, które oglądamy wszędzie, o tym, że dobry wujaszek z Brukseli zafundował nam to lub owo, są tego najbardziej infantylnym sygnałem. Aby uzyskać dopłaty, trzeba spełnić określone kryteria. Stosunkowo najprostsze, co nie znaczy proste, dotyczą rolnictwa. Owe biurokratyczne normy wypracowane w unijnych ośrodkach są efektem presji rozmaitych wpływowych lobby, które w ten sposób usiłują zapewnić sobie intratne zamówienia oraz zbyt produktów. Finalne efekty tych przetargów bywają dalekie od racjonalności. W efekcie administracja na różnych szczeblach kraju podejmuje działania w celu ściągnięcia pieniędzy unijnych, często wcale niepowodowana realnymi potrzebami mieszkańców. A do funduszy unijnych trzeba dopłacać.
Nie wiemy, ile środków marnowanych jest w ten sposób na co najmniej wątpliwe przedsięwzięcia, czego symbolem stały się budowane bez sensu aquaparki. W Polsce, jak wszędzie indziej, pojawił się cały przemysł ściągania dopłat unijnych. Aby je uzyskać, potrzeba specjalistycznych umiejętności, gdyż sterowane są one biurokratycznymi, bardzo kosztownymi regulacjami.
Nie wiemy, ile pieniędzy pochłania to pośrednictwo ani generalnie, jak bardzo fundusze UE kierowane są niezgodnie z potrzebami naszej gospodarki i jak bardzo deregulują jej mechanizmy. Pewność natomiast mamy, że w ten sposób w naszym kraju wyrabiana jest żebracza mentalność, wzmacniane są polskie kompleksy, zgodnie z którymi sami nie jesteśmy w stanie się utrzymać ani na siebie zarobić. W rzeczywistości środki unijne mogą pomóc tylko temu, kto sam wcześniej zadba o swój interes. Inaczej prowadzą w odwrotnym kierunku, czego Grecja jest dobitnym przykładem.
Felieton Bronisława Wildsteina ukazał się w numerze 5/2020 tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/485207-jak-wazne-sa-unijne-doplaty