Aktywizm sędziowski to rodzaj postawy sędziów, którzy nie ograniczają się tylko do językowej wykładni prawa, ale starają się dokonywać wykładni w szeroki sposób, co najczęściej ujmowane jest przez pryzmat wymagań dominującej ideologii
— mówi portalowi wPolityce.pl dr. hab. Lech Mażewski, historyk prawa, politolog, wykładowca akademicki, autor książki „Wiele hałasu o nic? Konflikt wokół Trybunału Konstytucyjnego w latach 2015-2016 w perspektywie rozważań modelowych”.
wPolityce: W naszej poprzedniej rozmowie dla portalu wPolityce.pl wspomniał Pan, że problemem nie jest obecność we władzy sądowniczej komunistów, ale aktywizm sędziowski. Proszę wyjaśnić, co Pan ma na myśli?
Dr hab. Lech Mażewski: Aktywizm sędziowski to rodzaj postawy sędziów, którzy nie ograniczają się tylko do językowej wykładni prawa, ale starają się dokonywać wykładni w szeroki sposób, co najczęściej ujmowane jest przez pryzmat wymagań dominującej ideologii. Dziś w świecie zachodnim byłby to liberalizm w różnych wersjach. W efekcie następuje zatarcie granic między władzą sądowniczą a stanowieniem prawa, co należy przecież do władzy ustawodawczej. Przeciwieństwem aktywizmu sędziowskiego jest pasywizm, w ramach którego sędzia, dokonując wykładni prawa, stara się udzielić odpowiedzi na pytanie, jaka była wola ustawodawcy. Posługuje się głównie wykładnią językową, bo w ten sposób najlepiej można ustalić sens obowiązującego prawa. Jeśli dochodzi do wniosku, że należy uzupełnić względnie zmienić istniejące prawo, są sposoby na poinformowanie o tym ustawodawcy, bo to właśnie jego zadanie. Istotny byłby tu wysiłek na rzecz utrzymania granicy między działalnością sądowniczą a stanowieniem prawa.
W Stanach Zjednoczonych aktywizm cechuje sędziów o poglądach liberalnych, natomiast konserwatywni republikanie to sędziowscy pasywiści. Znakomitym przedstawicielem tych ostatnich był zmarły kilka lat temu Antonio Scalia, sędzia federalnego Sądu Najwyższego, zresztą był on jakiś czas temu w Polsce z wykładem. Jak te sprawy wyglądają w Polsce?
W Polsce dominacja środowisk liberalnych w ramach całej zbiorowości sędziów jest dalej posunięta niż w USA. To nie znaczy, że są to źli sędziowie, częstokroć są oni wybitnymi prawnikami, np. prof. Ewa Łętowska czy prof. Andrzej Zoll, acz stanowi on nieco inny przypadek. Problemem natomiast jest właśnie owa dominacja, jaką sprawują liberałowie nad resztą środowiska sędziowskiego. Przedstawiciele sędziowskiego pasywizmu nie tylko są w mniejszości, ale najczęściej mają słabą świadomość sytuacji, w jakiej się znajdują, co wynika m.in. z braku wsparcia dla swojej postawy ze strony nauki prawa.
Aktywizm sędziowski prowadziłby zatem do tego, że sędzia wkraczałby w obszar władzy ustawodawczej, do czego nie jest upoważniony, a przed czym z kolei mogłoby ustrzec go zajęcie postawy pasywistycznej, bo, starając się przestrzegać zasady podziału władz, wyraźnie rozróżnia się władzę sądowniczą od ustawodawczej.
Tak, aczkolwiek zwolennicy pasywizmu sędziowskiego nie są na tyle niemądrzy, żeby upierać za Monteskiuszem, że sędziowie są jedynie ustami ustawy. Już sam proces wykładni prawa, nawet wykładni czysto językowej, sprawia, że wola ustawodawcy może być różnie rozumiana. Ale tu górę musi wziąć pewność systemu prawa nad zasadą niezawisłości sędziowskiej.
Nie oczekiwałby Pan zatem od sędziego bierności, ale takiej aktywności, która pozwoli wszystkim uczestnikom danego postępowania sądowego zbliżyć się do prawdy na gruncie obowiązującego prawa, a nie na tworzenie w drodze rozszerzającej wykładni – nowego prawa. Zdaję sobie sprawę z pewnej naiwności wyrażającej się w użyciu pojęcia prawdy w kontekście postępowania sądowego, ale jednak…
W sprawie sposobu rozumienia aktywizmu i pasywizmu sędziowskiego zrozumieliśmy się. Jeśli natomiast chodzi o pojęcie prawdy obiektywnej, to jeszcze z okresu studiów pamiętam, jak prof. Marian Cieślak, wybitny karnista, podkreślał, że zgodnie z kodeksem postępowania karnego obowiązek jej ustalenia należy do podstawowych zadań sądu w trakcie procesu karnego. W sytuacji, w której postępowania sądowe nabierałyby coraz bardziej charakteru sporu między stronami, rola sędziego sprowadzałaby się do bycia arbitrem w tym sporze, a nie dbania o ustalenie prawdy obiektywnej. Tak właśnie się rzeczy mają obecnie w Polsce.
Nie można się też oprzeć wrażeniu, że sędziowie nie tyle przywracają naruszony stan sprawiedliwości, co go kreują w mniejszej bądź większej, a czasami absolutnej abstrakcji od faktów, zdrowego rozsądku, porządku skutków i przyczyn, i czasu, itd., a sędzia nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności! Tymczasem, o czym wszyscy wiemy, wyroki nie pozostają bez skutków. Czy zatem nie należałoby pomyśleć nad mechanizmem, który wzmacniałby w sędziach poczucie odpowiedzialności za orzeczenie?
Temu właśnie służy istnienie odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów. Powołanie Izby Dyscyplinarnej w ramach Sądu Najwyższego oceniam jako dobre rozwiązanie, którego PiS powinien bronić, choćby przed atakami ze strony innych sędziów SN czy liberalnych środowisk prawniczych.
Czy sędziowie nie byliby bardziej skłonni do kierowania się w swojej działalności orzeczniczej sprawiedliwością, gdyby byli wybierani w wyborach powszechnych? Jeśli obywatele mogą wybierać w głosowaniu powszechnym swych przedstawicieli, którzy potem podnoszą rękę za takimi a nie innymi podatkami, za taką a nie inną strukturą budżetu, wreszcie - nie daj Boże - za pokojem lub wojną, to dlaczego nie mogą wybrać sędziów?
W sensie materialnym nie ma jednego rozumienia sprawiedliwości, gdyż pojęcie to jest zrelatywizowane do zawartości szerszych struktur ideologicznych czy światopoglądowych, chyba że mówimy o sprawiedliwości Boskiej, która zostanie nam wymierzona na Sądzie Ostatecznym. Od sędziego oczekiwałbym przestrzegania wymogów proceduralnych w trakcie rozpatrywania sprawy przed nim zawisłej i w miarę ścisłego stosowania obowiązującego prawa, żebyśmy idąc do sądu mogli wiedzieć, czego możemy oczekiwać ze strony wymiaru sprawiedliwości.
A co z wyborami sędziów przez obywateli?
Uważam, że kwestię wyboru sędziów przez obywateli należy starać się rozwiązać na zasadzie step by step. Rozpocznijmy od przywrócenia sędziów pokoju w drobnych sprawach cywilnych i karnych, a po zebraniu stosownych doświadczeń będziemy mogli się zastanawiać, czy należy wykonać jakiś kolejny krok i na czym miałby on polegać.
Czy sędziowie pokoju powinni mieć wykształcenie prawnicze?
Byłbym temu zdecydowanie przeciwny, bo niewiele tylko różniliby się od sędziów zawodowych, głównie tym, że nie mieliby ukończonej aplikacji sędziowskiej. Sędziowie pokoju powinni cechować się przede wszystkim poczuciem słuszności i zdrowym rozsądkiem, kierując się tymi wartościami przy interpretacji stosowanego przez siebie prawa. Bez tego przecież nie byłoby możliwości rozstrzygania zawisłych przed nimi spraw. Istniałaby, oczywiście, instancyjna kontroli tych orzeczeń przez zawodowych sędziów.
Czy instytucja sędziów pokoju stanowiłaby zupełne novum w ustroju organów wymiaru sprawiedliwości w Polsce?
Było to rozwiązanie znane w okresie przedwojennym. Przepisy dotyczące sędziów pokoju zostały uchylone ustawą z 9 kwietnia 1938 r. o zniesieniu instytucji sądów przysięgłych i sędziów pokoju. Położyło to kres możliwości wyboru sędziów przez obywateli oraz zamykało udział obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości poprzez istnienie sądów przysięgłych. Ale, co ciekawe, sędziowie pokoju zostali przywróceni w Polsce po II wojnie światowej, aby ostatecznie zniknąć w 1949 r. Dokonując restytucji instytucji sędziów pokoju, można by się posłużyć argumentem dekomunizacji ustroju wymiaru sprawiedliwości, który tu akurat miałby zastosowanie. W grę mogłoby też wchodzić odrzucenie dziedzictwa sanacji. Dla każdego, co lubi, byle tylko nakłonić go do poparcia pożądanego rozwiązania prawnego.
W tych rozważaniach o wyborze sędziów zazwyczaj zapomina się o instytucji ławników, czyli jakimś surogacie sądu przysięgłych, chociaż to mocno różniące się urządzenia prawne.
Wraz z nowelą konstytucyjną z 7 kwietnia 1989 r. Konstytucji PRL nie przywrócono instytucji sędziów pokoju, ani też nie zmieniono trybu powoływania ławników w sądach powszechnych. Wejście w życie nowej ustawy zasadniczej w 1997 r. nic nie zmieniło w tym zakresie, z tym że ławników powołują teraz rady gmin. Innymi słowy, po 1989 r. nie udało się nam nawet wrócić do rozwiązań z lat 1944-1949, nie mówiąc o przywróceniu stanu prawnego sprzed 1938 r., co z przykrością należy odnotować.
A czy ławników nie mogliby wybierać bezpośrednio obywatele?
Właśnie do tego zmierzam. Skoro kandydat na ławnika musi mieszkać, być zatrudniony lub prowadzić działalność gospodarczą od co najmniej roku na obszarze objętym właściwością sądu, w którym ma orzekać, oraz przestrzegać zasad postępowania ławnika, tj. w życiu codziennym, w swoim środowisku stać na straży prawa, postępować honorowo i brać czynny udział w życiu społecznym, to można zakładać, że społeczność ta zna owego kandydata. W związku z tym posiada możność, aby codziennie weryfikować, czy dany kandydat faktycznie odznacza się nieskazitelnym charakterem oraz innymi wymaganymi cechami, a co za tym idzie w przyszłości zdecydować, czy powinien sprawować funkcję ławnika. Nie wiadomo dlaczego gminni radni mieliby dalej powoływać ławników a nie sami mieszkańcy gminy. Czy gminni radni posiadają jakiś dar nadzwyczajnej mądrości, który nie występuje u reszty mieszkańców gminy?
Czy do wprowadzenia wyboru ławników przez obywateli potrzebne byłyby jakieś zmiany konstytucyjne?
W przeciwieństwie do powołania sędziów pokoju, gdzie konieczna byłaby nowela Konstytucji RP, aby ustanowić wybór ławników przez mieszkańców wystarczy jedynie wprowadzenie zmian w ustawie z 27 lipca 2001 r. - Prawo o ustroju sądów powszechnych, która obecnie przydziela takie kompetencje radzie gminy. Wynika to wprost z przepisu art. 182 Konstytucji RP: „Udział obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości określa ustawa”.
Czy wybory ławników mogłyby być organizowane wspólnie z wyborami do rad gmin?
Wybory ławników powinny być organizowane razem z wyborami do rady gminy. Aktualni ławnicy w trakcie kampanii wyborczej mogliby przedstawiać sprawy, w rozstrzygnięciu których uczestniczyli, a ich kontrkandydaci formułować stanowisko, w jaki sposób będą orzekać w przyszłości. Tak właśnie dzieje się w Stanach Zjednoczonych. W przypadku ponownego kandydowania na stanowisko sędziego stanowego – dotychczasowy dorobek orzeczniczy znany jest wyborcom i poddawany przez nich ocenie.
Ponoć jakiś projekt ustawy o wyborze sędziów został opracowany w Ministerstwie Sprawiedliwości. Jakie są jego losy?
Również słyszałem, że jakiś projekt w sprawie restytucji instytucji sędziego pokoju został przygotowany w resorcie Zbigniewa Ziobry i nawet miał być konsultowany jakiś czas temu z szefem Klubu Kukiz ’15. Jednak w związku z tym, że dziś poseł Paweł Kukiz nie upomina się o niego, sprawa ta została nieco zapomniana. Szczegóły nie są mi znane i należałoby o tym rozmawiać z kimś z resortu sprawiedliwości.
Gdybyśmy zupełnie poważnie myśleli o wprowadzeniu przygotowanej w resorcie sprawiedliwości lub innej ustawy o wyborach przez obywateli sędziów, należałoby się zastanowić nad stopniem świadomości prawnej społeczeństwa. Jak Pan ocenia świadomość prawną Polaków dziś?
Nie zajmowałem się bliżej tą sprawą, ale stan świadomości społecznej w zakresie prawa dobrze odzwierciedliłyby wyniki wyborów na sędziów pokoju względnie ławników sądów powszechnych.
A jak ta sprawa wyglądałaby w szerszej perspektywie?
Na przykładzie moich studentów mogę powiedzieć, że ich świadomość prawna odzwierciedla opinie dominujące w debacie publicznej. Kto potrafi narzucić swoje stanowisko na temat prawa, ten też ukształtuje w dłuższej perspektywie czasowej świadomość prawną ogółu, a przynajmniej polskich elit prawniczych. Stąd zdumiewająca dla mnie bierność PiS, które całkowicie lekceważy konieczność stworzenia alternatywnej narracji w sprawach prawnych, szczególnie prawa publicznego, w stosunku do nieustannie snutej opowieści liberalnej. Wystarczy wziąć do ręki kolejne zeszyty „Państwa i Prawa”, zwłaszcza te ukazujące się od 2016 r., żeby zobaczyć, z jaką determinacją, ale też i na jakim poziomie merytorycznym, jest to robione. Nawet te nieliczne pisma prawnicze, na których kształt ma wpływ PiS, zajmują się wszelkimi możliwymi marginaliami, wręcz czekam, kiedy pojawi się tam problem odpowiedzialności prawnej za przysłowiowy brak sznurka do snopowiązałek, czym pasjonowały się media w okresie każdej kampanii żniwnej przed 1989 r, aby tylko uniknąć jakichkolwiek tematów natury zasadniczej. Naprawdę, kolejne wynurzenia na temat komunistów wśród sędziów są jedynie dowodem kompletnej bezradności, ale nawet przychylni PiS studenci prawa wstydzą się je powtarzać.
Czy niechęć do wyłaniania przedstawicieli władzy sądowniczej przez obywateli nie jest spowodowana lękiem elit, w tym prawniczej arystokracji, przed „krwiożerczością” ludu, który będzie się domagał wyższych kar za niektóre przestępstwa, np. niegospodarność czy korupcję, a nawet kary śmierci za szczególnie odrażające przestępstwa?
Sądzę, że w dużym stopniu tak właśnie jest, ale propozycje, o których rozmawiamy nie tyczyłyby wcale rozstrzygania tego rodzaju spraw. Nie ulega jednak wątpliwości, że w takich wyborach raczej niewielkie szanse miałby sędzia uniewinniający sprawcę wypadku z powodu niemożności ustalenia prędkości, z jaką staruszka wtargnęła na pasy.
Od czasów Monteskiusza w potocznej opinii wszystko sprowadza się do równowagi między władzami: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, i tego, że ten podział zdziała cuda wzajemnie władze te ograniczając. Praktyka pokazuje jednak, ile w tym jest myślenia życzeniowego. Wciąż pojawia się problem suwerena i tego, w jaki sposób jest on powiązany z funkcjonowaniem poszczególnych ogniw aparatu państwowego. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, kto jest suwerenem, czy reprezentant którejś z tych władz czy raczej ktoś ponad nimi, ciągle jest interesujące dla prawników czy politologów.
Wiemy, co o tym stanowi art. 4 ust. 1 Konstytucji RP: „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu”, ale przedstawiciele nauki z przerażeniem omijają problem polskiego deep state, tak popularny w amerykańskich naukach politycznych. Wyjątkiem są wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego na temat układu, dość powszechnie wyśmiewane w sferach akademickich i opiniotwórczych.
Wróćmy jednak do problemów sformułowanych przez Monteskiusza.
W myśleniu forsowanym obecnie przez liberalne środowiska prawnicze wszystko to, o czym Pan mówi, jest passe. Powinniśmy zmierzać do tego, aby w sensie ustrojowo-politycznym żyć w świecie konstytucjonalizmu, gdzie o zawartości prawa rozstrzygają prawnicy, zarówno przedstawiciele nauki prawa, jak sędziowie konstytucyjni, ale ci ostatni akurat nie teraz w Polsce, co wynika z nieakceptowanego przez opozycję składu TK, a decyzje suwerena, kimkolwiek by on był, musiałyby się mieścić w ramach reguł ustalonych przez te gremia, inaczej byłyby traktowane jako antykonstytucyjne. W tym sensie suwerenem nie byłby żaden Naród, rozumiany głównie jako zbiorowość posiadająca prawo wyborcze, a porządek prawny jako taki, w szczególności konstytucja, a pierwszym sługą tak rozumianego suwerena staliby się prawnicy interpretujący i stosujący ustawę zasadniczą.
Jeśli dobrze rozumiem, w praktyce oznaczałoby to rządy sędziów i wspierających ich środowisk prawniczych?
To trafna intuicja. W jakimś stopniu z czymś takim mieliśmy do czynienia już w dziejach narodu wybranego, gdzie rabini po upadku królestwa izraelskiego i zapanowaniu obcej władzy jednocześnie rozstrzygali spory między wyznawcami religii mojżeszowej i byli nauczycielami w sprawach moralnych, czyniąc to wszystko w imię prawa ustanowionego przez Jahwe.
Czy nie wydaje się Panu, że już dziś zaczynamy żyć w takim państwie sędziów?
Jak się podda analizie działania trójki sędziów z Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN, a ponadto posłucha wypowiedzi Pierwszej Prezes SN, to niewątpliwie o to, by im chodziło. Tu już w ogóle nie mówi się o Konstytucji RP, jest jedynie prawo unijne, na podstawie którego rozstrzyga TSUE, a sędziowie SN realizują jedynie wolę unijnego suwerena, bo przecież w jego imieniu orzekł sąd w Luksemburgu. Zatem jasne jest chyba, kto i od kogo miałby otrzymać mandat do sprawowania władzy w Polsce.
Czy jakoś można by tego uniknąć?
Ustrój Polski musi być oparty na bezwzględnej obronie zasady wyrażonej w ust. 1 art. 8 Konstytucji RP: „Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej”. Z dotychczasowego orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego wynikało, że to właśnie Trybunał miał stać na straży tej zasady – także wobec prawa unijnego. Ale to nie znaczy, że od czynników państwowych oczekujemy jedynie deklamacji przy okazji kolejnych uroczystości czy bezradnego odwoływania się do tej fundamentalnej reguły w sytuacji zaistnienia konfliktu ustrojowego. Natomiast znaczy to, że Trybunał Konstytucyjny miał niepodlegający dyskusji obowiązek rozpatrzenia wniosku Prokuratora Generalnego w sprawie zbadania konstytucyjności procedury prejudycjalnej w postępowaniu przed Trybunałem Sprawiedliwości UE. Stąd zaniedbanie mgr Julii Przyłębskiej jest ogromne i nie jest to czcze stwierdzenie.
Czy rozstrzygnięcie tej sprawy zmieniłoby coś w naszym dzisiejszym położeniu?
Ktoś musiał przeciąć ten wrzód, skoro nie podjął się tego prezes PiS, zajęli się tą sprawą znamienici chirurdzy z luksemburskiego Trybunału Sprawiedliwości UE, których skromnymi pomocnikami okazała się trójka sędziów Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN. W tej sytuacji PiS pozostaje już tylko toczyć negocjacje z sędziami w sprawie nowego kształtu ustawy o KRS i bronić za wszelką cenę dalszego istnienia Izby Dyscyplinarnej przy SN. Tak się dzieje, jeśli nie korzysta się z możliwości prawnych, jakie stwarzało rozpatrzenie wniosku Ziobry.
Co Pan sądzi o możliwości poszerzenia składu Senatu o osoby, niepochodzące z wyborów powszechnych, a pełniące uprzednio wysokie stanowiska w ramach władzy sądowniczej?
Przeciwny byłbym czynieniu z Senatu rodzaju izby samorządowej, co ciągle wraca w propozycjach PSL czy środowisk samorządowych, głównie prezydentów największych miast. Natomiast byłbym gorącym zwolennikiem, aby w skład Senatu wchodzili byli Prezydenci RP, Pierwsi Prezesi SN, Prezesi TK i NSA, a nawet Prezesi NBP. To merytokratyczne rozwiązanie nie tylko miałoby pozytywny wpływ na ustrój Polski, ale również powinno silniej wiązać najważniejszych przedstawicieli funkcjonalnej arystokracji z państwem. W rezultacie otrzymalibyśmy współczesny odpowiednik znanego od starożytności ustroju mieszanego, gdzie czynnik władzy reprezentowałby premier, usuwając wreszcie w cień Prezydenta RP, naród miałby swoją reprezentację w Sejmie i częściowo w Senacie, bowiem izba druga, bo nie wyższa przecież, byłaby uzupełniona przez przedstawicieli funkcjonalnej arystokracji. Proponowany system rządów mieszanych wraz z obroną pierwszeństwa Konstytucji RP w systemie prawa obowiązującym w Polsce, co głównie byłoby zadaniem Trybunału Konstytucyjnego, mogłyby w sumie stanowić dobrą przeciwwagę dla próby realizacji idei konstytucjonalizmu tak, jak ją rozumieją dziś środowiska liberalnych prawników.
Co pewien czas, szczególnie w okresach nasilania się sporu z władzą sądowniczą, odżywa koncepcja opcji zerowej zastosowanej wobec sądownictwa. Co by Pan powiedział pomysłodawcom takiego rozwiązania?
Gdyby traktować to jako pomysł rządzących na zażegnanie obecnego konfliktu z sędziami, należy ocenić to jako wyraz kompletnej bezradności, który u sędziów może wywoływać jedynie rozbawienie.
Rozmawiał Tomasz Plaskota
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/477382-mazewski-wladza-zwierzchnia-w-rp-nie-nalezy-do-sedziow