Jeśli dziś intelektualiści i politycy III RP, a zwłaszcza dekady rządów Donalda Tuska wpadają w popłoch na myśl o silnej i samodzielnej Polsce, to źródło ich lęków bierze się z właśnie z tego momentu, gdy 80 lat temu Niemcy znieśli szlabany na granicy z II RP. Jeśli prasa liberalna rozpacza nad polskim sprzeciwem wobec Angeli Merkel czy unijnej biurokracji, a salonowe koty szurają na kolanach do Fransa Timmermansa, by dziękować mu w Gdańsku za pomysł nałożenia na Polskę sankcji, to ich niemoc i miałkość bierze się z traumy, w której Polska okazała się za słaba na przetrwanie w strefie zgniotu między Niemcami a Rosją. Od 1 września 1939 roku elity marzące o Polsce niepodległej, silnej i kulturowo bogatej są w stanowczej mniejszości.
Nie udało się państwa utrzymać w 1939 roku, przyszli potem skarlali komuniści i całe pół wieku wybrzmiewało w polskiej kulturze (U Andrzeja Wajdy, w Tygodniku Powszechnym, u Kiesielewskiego nawet), że sami nie damy rady, Polska jest za słaba na samodzielne trwanie, a potężni sąsiedzi na zawsze już zostaną potężni. Jakże inaczej oburzał się wcześniej Feliks Koneczny, przekonując, że w przyszłości to Niemcy się mają martwić, bo są między Francją a Polską.
Jeszcze do lata 1939 główny dyskurs polityczny w naszym kraju obracał się wokół pytania: jak Polskę utrzymać w samodzielności, a w dobie kryzysów potężnych sąsiadów przekuć ową niezależność w wielkość. Historyk Daniel Rak opowiada w rozmowie Michałowi Karnowskiemu:
Musimy mieć świadomość, że 1 września nie jest jedną z wielu dat w historii Polski. Być może jest to moment, który historię Polski dzieli na pół. Być może ostateczny koniec tej Polski, która zaczęła się w roku 966. (…) Nawet rozbiory nie zniszczyły tej najważniejszej warstwy społecznej. Zaborcy mogli prowadzić do pauperyzacji i deklasacji dużej jej części, ale jej faktycznie nie zgładzili. Nie ma w historii tysiąclecia wydarzenia, które dałoby się z tym porównać.
O Ksawerym Pruszyńskim, jednym z pierwszych intelektualistów polskich, którzy jeszcze podczas wojny przeszli na wiarę w Polskę skarlałą pisze prof. Andrzej Nowak w ostatniej książce „O historii nie dla idiotów”. Reportażysta w czasie wojny odwiedza Sowiety, zmienia stosunek do Polski i w podejrzany sposób „nawraca się” na poddaństwo wobec Rosji i
Nie pozostawia [Polsce] innego wyjścia, jak fatalistyczne poddanie się losowi
Zaraz po wojnie swoją haniebną książkę wydał Aleksander Bocheński. „Dzieje głupoty w Polsce”, to tak naprawdę opowieść o polskich aspiracjach narodowych i cywilizacyjnych, pogardliwie nazywanych „głupotą”. Jeszcze po upadku PRL Bocheński będzie przekonywał, że młodzież trzeba wychowywać „w duchu pojednania i przyjaźni z sąsiadującym mocarstwem” – ze słów pisarza nie wynika, by oparcie o prawdę czy wzajemny szacunek były tu potrzebne. Swoje trzy grosze wtrącił Tomasz Łubieński w znamiennej publikacji „Bić się, czy nie bić?”, w której zawierając opis dylematów okołopowstaniowych pisał gorliwie między wierszami: nie bić się, nie bić się, nie bić się – ani za niepodległość, ani za cokolwiek, bo jak się człowiek bije, to w zęby może dostać. Na takim duchu skarlałej Polski wychowywali się polscy liberałowie, którzy potem budzili się w środku nocy z okrzykiem, że „polskość to nienormalność”, a to tylko dlatego, że śniła im się husarska szarża na Szwedów, Turków czy – o zgrozo – Rosjan. Zanim zastosowali wobec Polaków pedagogikę wstydu to przede wszystkim sami się bali – biało-czerwonych pochodów na 11 listopada, wzmianek o Między, czy Trój-morzu albo o przedmurzu – chrześcijaństwa czy Zachodu. Ludzie, którzy przyjmowali na działalność partyjną w latach 90-tych gotówkę w reklamówkach od biznesmenów powiązanych z tajnymi służbami, oblewali się zimnym potem na myśl o dwudziestolatkach strzelających do NKWDzistów w latach 40-tych albo o wielotysięcznych rzeszach wiernych modlących się z różańcami w ręku za ofiary Smoleńskiej Tragedii. Nawet i na prawicy powstał jakiś lęk przed wyobrażeniem, że przeciwko złu trzeba stawać twardo i bezwarunkowo, że może lepiej trzeba było iść z Niemcami, z karkiem pochylonym przed Adolfem Hitlerem, bo może coś by się udało w ten sposób ocalić.
W rozważaniach o dziejach tchórzostwa w Polsce – z cynizmu nazywanego „realizmem” – obowiązkowo trzeba podkreślić, że elity niepodległościowe (sanacja, endecja) „popełniały wiele błędów”. Każdy kto z uznaniem patrzy na wizjonerstwo Józefa Piłsudskiego czy sztab wielkich umysłów wokół Romana Dmowskiego, musi zaznaczyć, że „nie byli doskonali”, bo inaczej okrzykną go nacjonalistą, fantastą, bohaterszczyzną. Ale przecież to truizm. Wiadomo że i w smak im były partyjne swary, podsycanie antagonizmów, złośliwości, jednemu zdrady małżeńskie, drugiemu prostytutki w Paryżu, innym zazdrość o tytuły naukowe czy małostkowość w publicystycznych polemikach. Ludzka rzecz.
Jednak 1 września trzeba bić w dzwony nie tylko za utraconą wówczas niepodległością, ale i za utraconym odważnym myśleniem o niepodległości. Ostatnie 4 lata to wciąż za mało, by o Rzeczypospolitej myśleć jako o pięknej pannie na wydaniu ze wspaniałym posagiem. Dopiero wtedy uporamy się z traumą niemiecko-sowieckiej okupacji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/461875-od-80-lat-wiekszosc-elit-wierzy-juz-tylko-w-polske-skarlala