Szczyt G7, który toczył się przez ostatnie trzy dni we francuskim Biarritz nad Oceanem Atlantyckim, miał być tak naprawdę szczytem G6. Taki pomysł pojawił się już wiele tygodni przed spotkaniem grupy najważniejszych na świecie pod względem gospodarczym państw. Ale szybko został zarzucony. Aż tak bardzo przywódcy liberalnego Zachodu nie oderwali się jeszcze od rzeczywistości. Donald Trump może i jest z ich punktu widzenia „straszny”, ale Stany Zjednoczone wciąż są światowym hegemonem i tego nie da się przeskoczyć. Prezydent USA był więc w Biarritz, podobnie jak kanclerz Niemiec Angela Merkel, której Trump podczas wspólnej konferencji prasowej w ogóle nie dał dojść do słowa.
Ale to w sumie bez znaczenia, bowiem szczyt zdawał się służyć tylko jednemu celowi: promocji gospodarza Emmanuela Macrona. Prezydent Francji wypełnił agendę szczytu takimi tematami jak zmiany klimatu czy równość płci, a z deklaracji końcowej na wszelki wypadek całkowicie zrezygnował. W końcu w ubiegłym roku nie udało się ustalić nawet najmniejszego wspólnego mianownika, głównie ze względu na sprzeciw Trumpa. Macron za wszelką cenę chciał uniknąć podobnej porażki. Za to na szczycie pojawił się niespodziewanie minister spraw zagranicznych Iranu. „The Macron Show” (Politico) w Biarritz to element szerszej strategii francuskiego prezydenta, który wyczuwając słabości odchodzącej z polityki Angeli Merkel, chciałby wskoczyć na jej miejsce i stać się liderem „wolnej” Europy. A jednocześnie podkreślić „niezależność” Francji, przede wszystkim od USA. Podczas briefingu prasowego przed szczytem Macron zadeklarował, że na Francji ciąży szczególna odpowiedzialność za „ratowanie liberalnego porządku świata”. Tyle, że Paryż może się okazać na to zbyt słaby.
Na szczycie Macron przymilał się do Trumpa (w piątek) by w niedzielę ogłosić, że do Biarritz przybędzie szef MSZ Iranu Mohammed Sarif. Szef irańskiej dyplomacji wprawdzie nie wziął udziału w obradach, ale Macron spotkał się z nim w ratuszu naprzeciwko tzw. „czerwonej strefy”. Był to otwarty afront wobec prezydenta USA, który zaskoczony podczas wspólnej konferencji prasowej z francuskim gospodarzem robił dobrą minę do złej gry i zapowiedział, że „jeśli okoliczności będą odpowiednie to chętnie spotka się z prezydentem Iranu Hassanem Ruhanim”. Była to odpowiedź dość mglista na sugestię Macrona by wznowić rozmowy z Teheranem, ale niemniej jednak powodem do zadowolenia dla prezydenta Francji bowiem pozwoliła mu przedstawić się jako zręcznego dyplomatę.
Bo na innych polach nie wyglądało to już tak dobrze. Macron nie zaprosił wprawdzie prezydenta Rosji Władimira Putina na szczyt (wyproszonego z formatu po agresji na Ukrainę), ale spotkał się wcześniej z gospodarzem Kremla oraz prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim. W dążeniu do uzyskania najważniejszej pozycji w Europie Macron chce wystąpić w roli autora pokojowego rozwiązania konfliktu rosyjsko-ukraińskiego i przejąć stery tzw. procesu Mińskiego. Putin zapewne chętnie się na to zgodzi, bowiem Macron w kombo z Zełenskim to o wiele łatwiejsi przeciwnicy niż tandem Merkel-Poroszenko. Gospodarz Kremla zapewne zauważył jak bardzo ambitny jest francuski prezydent i będzie potrafił to wykorzystać. Pokój na wschodniej Ukrainie na warunkach Rosji pociągnąłby zaś za sobą zniesienie sankcji oraz powrót na międzynarodowe salony, takie jak G7 właśnie. Same korzyści, w każdym razie z punktu widzenia Kremla. W najbliższych tygodniach w Paryżu ma się odbyć szczyt z udziałem przywódców Rosji, Francji, Ukrainy i Niemiec.
Macron jednocześnie rozpoczął ofensywę dyplomatyczną w kierunku państw wschodu Europy, takich jak Rumunia i Bułgaria. Polityków tych krajów udało mu się wepchnąć ostatnio na unijne i międzynarodowe stanowiska. Europa Środkowo-Wschodnia to tradycyjnie strefa wpływów Niemiec, ale Niemcy są obecnie o wiele słabsze niż jeszcze pięć lat temu. Prezydent Francji najwyraźniej chce to wykorzystać i zbudować sobie w naszym regionie własną sieć sojuszników. Pomijając przy tym starannie rządy na ideologicznych antypodach, jak rządy Polski czy Węgier. Taka gra jest ryzykowna, bowiem by przekonać wschodnioeuropejskich sojuszników do siebie musiałby zrezygnować z apeli o utworzenie Europy dwóch prędkości, służącej przede wszystkim interesom Francji i Niemiec, jak stało się widoczne w przypadku dyrektywy o pracownikach delegowanych czy pakiecie mobilności. Kraje Europy Środkowo-Wschodniej nie chcą się dłużej czuć członkami UE II kategorii, a takie poczucie daje im Macron gdy zarzuca im, że nie dorosły do demokracji. Kraje regionu niepokoi także polityka appeasementu Paryża wobec Moskwy oraz jego wrogość do USA, a wpływy gospodarcze Niemiec w regionie są tak ogromne, że Francji trudno będzie bardzo trudno wejść w buty Berlina. Poza tym można podejrzewać, że sojusze z partiami liberalnymi w Europie Środkowo-Wschodniej są Macronowi potrzebne głównie do wzmocnienia roli własnej partii, m,in. w PE. Obietnice mogą więc nie zostać dotrzymane, a kraje regionu zwyczajnie wykorzystane do osobistej gry gospodarza Pałacu Elizejskiego.
Macron widzi siebie w roli króla i zbawcy Europy, ale – jak pisze portal „Politico” - przez ostatnie dwa lata osiągnął niewiele broniąc interesów UE na arenie międzynarodowej. Po pierwsze Francja wciąż jest słabsza gospodarczo od Niemiec, po drugie to w Niemczech są amerykańskie bazy, przez co Berlin pozostaje z USA w „partnerstwie w przywództwie”, mimo ostatnich sporów i różnic. Ta szczególna relacja z Waszyngtonem czyni Niemcy atrakcyjne dla innych dużych graczy, jak Chiny czy Rosja. Jest bardziej niż wątpliwe, że Berlin odda mu tak po prostu pole gry. Ponadto Pekin, Waszyngton czy Moskwa od zjednoczonej Europy zdecydowanie wolą podzieloną. Trump dzieli Europę na dobrą i złą (Polska jest częścią tej dobrej), czego wyrazem jest m.in. brak spotkań z kanclerz Merkel (mimo licznych próśb Berlina). Słabość i brak wizji strategicznej nie oznacza jednak, że państwa UE marzą o Francji w roli przywódczej. Na to jest zbyt antyamerykańska, zbyt słaba gospodarczo, etatystyczna i protekcjonistyczna. W Unii ma przeciwko sobie m.in. tzw. Ligę Hanzeatycką (opowiadającą się za małą, tanią Unią), V4 ale także Włochy. Mimo starań Macrona Trump wycofał USA z umowy paryskiej ws. klimatu oraz umowy atomowej z Iranem. Nie udało mu się też zapobiec nałożeniu karnych amerykańskich ceł na europejskie produkty. Poniósł także porażkę w Libii, gdzie wrogie frakcje dalej się zwalczają, mimo prób arbitrażu ze strony Paryża.
Francuski prezydent starał się na szczycie G7 odejść od tematu handlu na bardziej popularne nad Sekwaną tematy jak zmiany klimatu, co stworzyło wrażenie jakby chciał izolować Trumpa. Ta strategia nie popłaciła, bo jeszcze w piątek wieczorem USA podwyższyły cła na wszystkie importy z Chin. A Trump zagroził Macronowi, że jeśli nie zrezygnuje z podatku cyfrowego (nałożonego na takie firmy jak Google), to „opodatkuje francuskie wina jak nigdy wcześniej”. Gdy Macron zaś zagroził zerwaniem negocjacji ws. umowy między UE a Mercosur, jeśli prawicowy prezydent Brazylii Jair Bolsonaro „nie zrobi nic by zatrzymać zniszczenie lasów amazońskich”, Trump zaproponował Bolsonaro „umowę o wolnym handlu z USA”. Tłem do uwagi Macrona były ogromne pożary płonące obecnie w puszczy amazońskiej. Groźby Macrona odbiły się jednak także od sprzeciwu Berlina. Kanclerz Niemiec Angela Merkel, świadoma otwierających się wraz z umową z Mercosur możliwości eksportu niemieckich samochodów do Ameryki Południowej, natychmiast oświadczyła, że „takie groźby to niewłaściwa odpowiedź”.
Można więc powiedzieć, że Macron wykorzystał PR-owski potencjał szczytu G7 w pełni. Było dużo wzniosłych słów, bicia piany i pustych gróźb. Oraz udaną zagrywka z szefem MSZ Iranu. Nie uczyniło to jednak UE bardziej zjednoczonej ani silniejszej, a także nie przybliżyło Macrona do koronowania na króla Europy. To nie było jednak zapewne jego ostatnie słowo. Wewnętrzny podział starego kontynentu stwarza dla Francji bowiem niepowtarzalna szansę na zwiększenie własnej roli i znaczenia, której Macron zapewne nie przepuści.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/461037-macron-czyli-kieszonkowy-napoleon-na-szczycie-g7