Kluczowi urzędnicy Kancelarii Prezydenta z lat 1991-1995 ujawnili, że w otoczeniu Wałęsy powstawały rozbudowane plany polityczne czy wręcz intrygi, które poprzez szereg wydarzeń miały pozwolić mu przejąć kontrolę nad powołanym przez SdRP i PSL rządem lub wręcz doprowadzić do powołania czegoś na wzór kolejnego rządu Bieleckiego, który byłby oparty nie na woli większości Sejmu, ale na zaufaniu Wałęsy.
— mówi portalowi wPolityce.pl dr. Paweł Momro, politolog, badacz historii III RP i systemów politycznych, autor książki „Prezydentura polska w pierwszych latach III RP”.
wPolityce.pl: Pierwszym prezydentem III RP był Wojciech Jaruzelski, wybrano przez Sejm kontraktowy. Drugim – wybranym już wg reguł demokratycznych - był Lech Wałęsa. W jakich warunkach zrodził się pomysł przywrócenia tego urzędu w Polsce?
Dr Paweł Momro: Prezydent miał być stabilizatorem i zarazem arbitrem pilnującym pomyślnego wykonania politycznego planu opracowanego przy Okrągłym Stole. Plan ten tuż po zakończeniu obrad między komunistami a „Solidarnością” ubrano w szaty noweli konstytucyjnej i uchwalono w dniu 7 kwietnia 1989 roku. Nowelizacja Konstytucji PRL oraz ustawa z 29 maja 1989 r. likwidująca Radę Państwa, pozwoliły na powrót do systemu politycznego Polski Ludowej urzędu prezydenta.
Jak przebiegało kształtowanie się instytucji prezydenta RP w tamtym okresie? Jaki wpływ miała na to konkretna w danym momencie sytuacja polityczna?
To był z jednej strony przedmiot przetargów, a z drugiej strony urząd, o którym z góry przesądzono, że będzie należał do komunistów. Choć po stronie PZPR jasno i wyraźnie twierdzono, że jedynym kandydatem może być gen. Wojciech Jaruzelski, to ludzie Wałęsy po wyborach czerwcowych zaczęli sugerować, że nie chcą głosować za generałem lub przynajmniej nie będą głosować przeciwko niemu. Wałęsa miał pewne argumenty, gdyż „Solidarność” w pierwszej turze wyborów czerwcowych zgarnęła niemal całą pulę przysługujących im mandatów poselskich, ale zwyciężył lęk po stronie opozycji. Komuniści nie poszli wówczas jeszcze na ustępstwa i okazało się, że prezydentem będzie ktoś z tandemu Kiszczak-Jaruzelski.
Skąd w tym wszystkim pomysł na prezydenta Kiszczaka?
Jaruzelski wskazywał na Wałęsę jako tego, który miał chętniej widzieć Kiszczaka na tym stanowisku. Uniósł się honorem i stwierdził, że nie będzie kandydował. Oczywiście, niewiele to zmieniło, ale dzięki temu m.in. usłyszał od samego prezydenta USA Georga H. Busha słowa otuchy, poparcia i zachęty do kandydowania.
Czy osobowość, cechy charakteru głównych kandydatów, spodziewanych najwyższych urzędników RP miały wpływ na uprawnienia przypisane do urzędu i jego miejsce w strukturze władz RP?
Na uprawnienia mniej, ale na samo sprawowanie urzędu – niewątpliwie tak. Ludzie Jaruzelskiego przy Okrągłym Stole wynegocjowali pokaźny zestaw władczych kompetencji dla przyszłego prezydenta. Jaruzelski tym samym, przy odpowiedniej konfiguracji Rady Ministrów, mógł zachować kontrolę nad biegiem wydarzeń politycznych w kraju.
Jak scharakteryzowałby pan miejsce urzędu prezydenta w strukturze władzy?
Obecnie prezydent jest elementem zracjonalizowanego systemu parlamentarno-gabinetowego, a więc takiego, w którym na władzę powierzoną wyłonionemu z woli parlamentu rządowi nałożono pewne korekty kompetencyjne na korzyść prezydenta. Początki III RP zapowiadały się inaczej. Polska postkomunistyczna zmierzała w kierunku adaptacji wzoru francuskiego, czyli systemu półprezydenckiego. Ale tutaj, podobnie jak na wielu innych polach, zabrakło konsekwencji.
I zaufania parlamentu do Wałęsy?
Bardzo mnie śmieszy, gdy dziś widzę prezydenta Wałęsę paradującego w marynarce i koszulce z napisem KONSTYTUCJA. Także jego towarzystwo i sojusznicy polityczni wyglądają zabawnie z perspektywy politologa. To często ci sami ludzie, którzy intensywnie go krytykowali i zwalczali w czasie, gdy jako prezydent próbował zdobyć dla siebie jak najwięcej władzy, a przy okazji zachować tę konsekwencję w reformowaniu ustroju. Kluczowi urzędnicy Kancelarii Prezydenta z lat 1991-1995 ujawnili, że w otoczeniu Wałęsy powstawały rozbudowane plany polityczne czy wręcz intrygi, które poprzez szereg wydarzeń miały pozwolić mu przejąć kontrolę nad powołanym przez SdRP i PSL rządem lub wręcz doprowadzić do powołania czegoś na wzór kolejnego rządu Bieleckiego, który byłby oparty nie na woli większości Sejmu, ale na zaufaniu Wałęsy. Po latach okazuje się także, że za tym chaosem komunikacyjnym, jaki często płynął z otoczenia prezydenta, powstawały ciekawe i spójne koncepcje ustrojowe. Ludzie Wałęsy objechali kilka europejskich krajów, by przygotować ekspertyzy i następnie napisać projekt nowej konstytucji Polski. Wszystko to wylądowało jednak w szufladzie, gdyż zarówno Mała Konstytucja, jak i obecnie obowiązująca ustawa zasadnicza z 2 kwietnia 1997 roku, były dziełem postkomunistów do spółki ze środowiskiem Unii Demokratycznej. To oni odpowiadają za dzisiejszy podział kompetencji między władzą wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą.
Co jakiś czas w debacie politycznej powraca temat wzmocnienia władzy prezydenckiej. Czy obecnie mamy warunki sprzyjające efektywnemu podejmowaniu tego tematu? Czy jest wola polityczna przeprowadzenia takich zmian?
Moim zdaniem, nie ma ku temu woli politycznej, gdyż żadna z obecnych głównych sił partyjnych nie zyskałaby na większej samodzielności decyzyjnej głowy państwa, ani także nie zyskałaby na kooperacji z drugą stroną, a to byłoby konieczne do zmiany konstytucji. Można powiedzieć, że każdy obóz myśli o własnych celach i uznaje, że lepszy rząd w garści niż prezydent na dachu. Temat wzmocnienia uprawnień prezydenta może wrócić dopiero wówczas, gdy urząd ten obejmie jeden z liderów tych obozów politycznych, np. Donald Tusk. Jesteśmy w roku wyborczym i różne scenariusze są możliwe, nawet taki, że jesienią ponownie wygra PiS i utrzyma ster rządu, po czym na wiosnę przyszłego roku prezydentem zostanie Donald Tusk. Wówczas doszłoby do długotrwałej kohabitacji, takiej jak w latach 2007-2010 pomiędzy koalicją PO-PSL a prezydentem Lechem Kaczyńskim.
A może należałoby tak zmodyfikować system struktury władzy w Polsce, by ograniczyć rolę prezydenta, albo w ogóle zlikwidować ten urząd?
Uważam, że urząd prezydenta nie należy do największych szkodników systemu politycznego Polski. Ale do zmiany nadaje się właściwie cały konstytucyjny system rządów. Po 22 latach funkcjonowania obecnego, nie mam wątpliwości, że publiczna debata nad ustrojem, bez partyjnego instrumentalizowania jej, co notabene obserwowaliśmy przy inicjatywie referendum konstytucyjnego, bardzo przydałaby się Polsce. Dróg do ukształtowania władzy w państwie jest bardzo wiele i nie powinno się zamykać ich jedynie w podziale na prezydencjalizm i system parlamentarno-gabinetowy.
W swej pracy podejmuje pan też szeroko analizę decyzji politycznych prezydentów Jaruzelskiego i Wałęsy. Na czym polegały różnice między nimi? Czy potrafili efektywnie wpisać się w wyznaczone im przez ustawodawcę ramy funkcjonowania?
Różnice przede wszystkim sprowadzały się do odmiennych celów, jakie obrali obaj piastuni urzędu. Pomimo górnolotnych deklaracji, faktycznym kierunkiem poszczególnych decyzji podejmowanych przez Jaruzelskiego było „gładkie” przejście na emeryturę i zapewnienie sobie oraz najbliższemu politycznemu otoczeniu uniknięcia odpowiedzialności i rozliczeń za liczne represje i zbrodnie okresu Polski Ludowej. Z kolei przewodniczący „Solidarności” w fotelu prezydenta postanowił powalczyć o jak największą władzę dla siebie oraz o reelekcję. Czy władza mogła być dla niego celem samym w sobie? Po odpowiedź na to pytanie zapraszam do prezentowanej książki.
Czy w swoich badaniach natknął się Pan na jakieś dokumenty bądź relacje, które wskazywałyby na niesamodzielność decyzyjną prezydenta Jaruzelskiego bądź Wałęsy?
Obaj byli ograniczeni z różnych stron. Te ograniczenia można zasadniczo podzielić na instytucjonalno-prawne, polityczne oraz psychologiczne. Szczególnie ciekawym przypadkiem jest osobowość pierwszego prezydenta III RP, który w warunkach świeżo powstającej liberalnej demokracji okazał się zagubionym, zawsze spóźnionym graczem, a więc przeciwieństwem typu, jaki prezentował w epoce rządów autorytarnych. U Jaruzelskiego dodatkową dychotomię stanowił podział na sferę polityki krajowej i międzynarodowej. Przed 1989 rokiem był kompletnie uległy i nieudolny wobec władz na Kremlu. Bał się sowieckich przywódców i każdorazowo ogromnie stresował przed kontaktem z nimi. Sytuację zmienił rok 1989 i rozpad bloku komunistycznego. Dla rządu Mazowieckiego prezydent Jaruzelski okazał się wówczas przydatnym współpracownikiem, a od wiosny 1990 roku – niemal koalicjantem.
Pamięć dojrzałych świadków tamtych wydarzeń, czyli obecnie co najmniej 45-latków sytuuje gen. Jaruzelskiego jako przywódcę ówczesnego obozu władzy, zarazem obozu, który tę władzę szybko traci w następnych latach, a osłabieniu ulega w ciągu kilku miesięcy. Jak to zagadnienie wygląda w świetle pańskich badań? Czy Jaruzelski nie sprawdził się jako obrońca systemu, którego przywództwo jemu się przypisuje?
Jeśli uznamy, że bronił tego systemu od 1980 roku, to okazał się całkiem twardą ostoją realnego socjalizmu. System ten, dzięki Jaruzelskiemu i pomimo innych możliwości, które istniały co najmniej od 1986 roku, trwał aż do jego bankructwa i zaprojektowanej w związku z tym transformacji. Straciliśmy przez to kilka lat, ale to nie tylko efekt działań komunistów, ale również słabości ówczesnej opozycji.
Z kolei Lech Wałęsa obejmuje swój urząd - znów myślimy tu o pamięci świadków i biernych uczestników tamtych wydarzeń, np. biorących udział w wyborach - dzięki hasłom dokończenia „rewolucji Solidarności”. Co się stało, że jej nie dokończył?
Antykomunistyczna retoryka była Wałęsie potrzebna na użytek kampanii wyborczej w 1990 roku. Odróżnił się przez to od zdecydowanie koncyliacyjnego Mazowieckiego. Po wyborach ten kierunek kształtowania wizerunku został uznany za niepotrzebny i odsunięty na bok, przez co upadła także wizja realizacji programu. Znamiennym jest, że między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich udało się… stworzyć skład przyszłego rządu, który miał zastąpić gabinet Mazowieckiego. I nie był to wcale gabinet Bieleckiego, ale – za zgodą samego Lecha Wałęsy – projekt polityczny „rządu przełomu” autorstwa Jana Olszewskiego. W połowie grudnia 1990 roku zdecydowano jednak o zmianie linii politycznej – decydujący wpływ na przyszły gabinet uzyskało środowisko gdańskich liberałów, choć swoje wzięli też bracia Kaczyńscy.
Czy był przywódcą obozu solidarnościowego w tym stopniu, w jakim obozowi komunistyczno-wojskowemu przewodził gen. Jaruzelski? A może był osamotniony, jak zresztą sugeruje w swych wspomnieniach - czy zatem próbował utworzyć grupy politycznego wsparcia dla swej prezydentury i swych pomysłów politycznych?
Odpowiadam: trzy razy „tak”. W pierwszym roku prezydentury Wałęsa bazował na legendzie związkowego przywódcy i cieszył się niebywałym respektem wśród innych polityków. Później zaczęło się to zmieniać, a towarzyszyły temu procesowi kolejne nieudane próby zbudowania stabilnego zaplecza politycznego wokół Belwederu i to wpłynęło na stopniowe osamotnienie prezydenta. Pomimo braku „partii prezydenckiej” i skonfliktowania z niemal całą postsolidarnościową częścią systemu partyjnego, w kancelarii Wałęsy nie brakowało talentów prawniczych i politycznych. To dzięki ludziom takim jak Lech Falandysz, czy Andrzej Drzycimski, z prezydentem liczono się w kolejnych latach kadencji.
W 1995 r. musiał opuścić urząd, przegrał z Aleksandrem Kwaśniewskim. Dlaczego?
Lech Wałęsa sam odnalazł post factum wiele z tych błędów, które popełniono w czasie kampanii i opisał je w jednej ze swoich książek. Na wyniku wyborów ciążył też nowy paradygmat polityki, który zarazem stał się płaszczyzną do tego, co opisałem jako matrycę decyzji politycznych Wałęsy. Tak jak do końca 1992 roku decydował on w ramach paradygmatu „żywej legendy” i powracał do wizerunku przywódcy z bramy Stoczni Gdańskiej, tak od 1993 roku stałym elementem świata otaczającego Wałęsę stała się sprawa TW „Bolka”. Od momentu „nocnej zmiany” przyjął on strategię totalnej negacji jego agenturalnej współpracy i swoje decyzje formułował bardzo często w odniesieniu do tej sprawy. Przystąpił tym samym do otwartej walki z wszystkimi, którzy domagali się od niego skruchy lub po prostu ujawniali kulisy jego kontaktów z SB z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. To nie pozwoliło mu na pozyskanie szerokiego poparcia po prawej stronie sceny politycznej w wyborach 1995 roku. Przeciwnie, prawica antykomunistyczna postawiła na innych kandydatów. Gdyby co najmniej 80% elektoratów Jana Olszewskiego i Hanny Gronkiewicz-Waltz w drugiej turze poparło Lecha Wałęsę, wówczas wygrałby on z Aleksandrem Kwaśniewskim…
Rozmawiał Tomasz Plaskota
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/443469-dr-momro-walesa-w-koszulce-konstytucja-budzi-smiesznosc