Z tylko jednego powodu cieszy mnie ten strajk. Trwający i mający wciąż otwarty finał protest nauczycieli może spowodować debatę publiczną nad istotnymi problemami polskiej edukacji. Nie jestem specjalistą od tej dziedziny i nie zamierzam pisać tutaj wyczerpującego elaboratu. Wiem jednak tyle, że polska edukacja potrzebuje reformy głębokiej i systemowej. Nie tylko chodzi o żałośnie i zawstydzająco niskie zarobki nauczycieli. Chodzi o przebudowę całego systemu.
Polska szkoła wciąż jest naznaczona PRL-owską strukturą, której najgłębszym wyrazem jest krzywdząca zaradnych i ambitnych nauczycieli oraz promująca leni Karta Nauczyciela. Obserwuję jak bardzo system edukacji potrzebuje reformy nie tylko jako ojciec dziecka w podstawówce, mąż nauczycielki, ale też osoba uczęszczająca w swoim życiu zarówno do polskiego jak i amerykańskiego liceum. Jaka jest największa różnica między polskim i amerykańskim (nie pozbawionym również wielu wad) systemem? W polskiej szkole, do której chodziłem to nauczyciel był najważniejszy. W jankeskim najważniejszy był uczeń. Pisząc kolokwialnie- szkoła jest dla niego. Nie dla nauczycieli i rodziców. Mam wrażenie, że u nas jest na odwrót. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest sposób finansowania edukacji. Dlatego chciałbym w tym miejscu przypomnieć o zarzucanym przez rządy centroprawicowe (AWS w 1997 i PO w 2005) pomyśle na wprowadzenie bonu edukacyjnego zwanego też edukacyjnym.
W czasie obecnych strajków przypomniał o nim prof. Robert Gwiazdowski, który od dwóch dekad razem z Centrum im. Adama Smitha wykłada jego istotę. W swoim tekście na portalu Warsaw Enterprise Institute powołuje się na głosy największych ekonomistów przekonujących do potrzeby zbudowania systemu, gdzie publiczny pieniądz idzie bezpośrednio za uczniem. Zwolennikiem takiego systemu był noblista prof. Milton Friedman.
Państwo zamiast bezpośrednio finansować oświatę, przekazywałoby rodzicom wszystkie środki wydawane przez siebie na ten cel. Otrzymywaliby oni vouchery, opiewające na sumę stanowiącą iloraz globalnych wydatków na szkoły publiczne i ilości korzystających z nich dzieci. Mogliby opłacać nimi naukę swych dzieci w szkołach licencjonowanych przez państwo. Licencje te byłyby wydawane pod warunkiem spełnienia przez szkołę określonych wymogów programowych i nawet organizacyjnych.
pisze prof. Gwiazdowski. Bon edukacyjny nie prywatyzuje szkolnictwa, ale powoduje, że rodzic ma szansę weryfikować poziom szkoły i jej kadry w najlepszy, bo przemawiający do każego, możliwy sposób. Poprzez portfel. Weryfikacja dokonuje się za pomocą pieniędzy podatników, które nie są zabrane ucziom. Nie mamy więc systemu szkolnictwa prywatnego, na który nie każdego stać. To oczywiście łączy się z likwidacją fatalnej w skutkach rejonizacji, powodującej, że elitarne szkoły muszą przyjmować uczniów słabych tylko ze względu na bliskość zamieszkania. Kolejny relikt mentalnego komunizmu. Bon motywuje do pracy nauczycieli. Promuje bowiem tych najzaradniejszych i najlepszych. Skoro pieniądze podatników przeznaczane na edukacje idą bezpośrednio za uczniem, to trafiają tam, gdzie edukacja jest na najlepszym poziomie. W interesie każdego dyrektora szkoły będzie też leżało, by jego placówka przyciągała jak największą liczbę rodziców. Nie ma nic lepszego na poprawę jakości usług na rynku niż konkurencja.
Jest jeszcze jeden ważny argument za wprowadzeniem takiego bonu ( nie wnikam jak konkretnie skonstruowanego). To wrażliwość religijna i ideologiczna. Bon rzeczywiście i namacalnie weryfikuje poglądy rodziców. Nie tylko mogą oni kontrolować jakość kształcenia i naciskać na placówki edukacyjne presją zabrania dziecka i dofinansowania idącego za nim do lepszej szkoły, ale również mogą kierować się własnym światopoglądem. Jeżeli szkoła wprowadzi kartę LGBT, to rodzice nie zgadzający się z jej założeniami zabiorą dziecko do szkoły np. katolickiej. I na odwrót. Rodzice chcący by ich dziecko miało edukację seksualną od najwcześniejszych lat w duchu najbardziej lewicowym duchu, poślą do odpowiedniej placówki swoje pociechy. Czy nie jest to najuczciwsze rozwiązanie również starcia ideologicznego w polskich szkołach, które będzie się bez wątpienia pogłębiać?
Wprowadzenie bonu edukacyjnego wymaga jednak wyjątkowo mocnej determinacji w starciu ze związkami zawodowymi dbającymi zawsze o istnienie biurokratycznego systemu i państwa niańki. Związki zawodowe z natury rzeczy stawiają na piedestale człowieka pracy, a nie tego kto jest najważniejszy, czyli konsumenta. Nie mam więc wielkich nadziei związanych z rządami Zjednoczonej Prawicy, będącej w zbyt bliskiej symbiozie z Solidarnością. Wolnorynkowej reformy nie zrobi też zblatowana z postkomunistami z SLD ( a więc też z ZNP) niegdyś liberalna Platforma Obywatelska. Będziemy więc tkwić w systemie, gdzie to nie uczeń i jego rodzic jest najważniejszy w szkole. Najważniejszy jest system chroniący status quo.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/442144-dyskutujemy-o-szkole-wprowadzmy-w-koncu-bon-edukacyjny