Nie milkną echa warszawskiej mowy Donalda Trumpa, choć minęły od niej ponad dwa tygodnie. Komentatorzy w Europie wracają zwłaszcza – w tonie krytycznym – do licznych odniesień do Boga, jakie zawarł prezydent USA w swym wystąpieniu.
Głosów tego rodzaju nie brakuje również w środowiskach lewicowo-liberalnych w Polsce. Jednak w Stanach Zjednoczonych te fragmenty nie wywołały większych emocji, choć wszyscy wiedzą tam doskonale, że Trump nie jest wzorem chrześcijańskich cnót. Wynika to głównie z faktu, że religijna retoryka najważniejszego lokatora Białego Domu wpisuje się doskonale w amerykańską tradycję polityczną. Wystarczy tylko sięgnąć po przemówienia prezydentów USA.
Boża wola panuje. W potężnych walkach każde stronnictwo utrzymuje, że działa w zgodzie z wolą Boga. Możliwe, że mylą się oba – jedno myli się na pewno. Bóg nie może jednocześnie być stronnikiem i przeciwnikiem jednego i tego samego. Gdy chodzi o obecną wojnę secesyjną, jest zupełnie możliwe, że cel Boga różni się od celu obu stronnictw – a mimo to ludzkie działania, przebiegające dokładnie tak, jak to się dzieje, są najlepiej przystosowane do urzeczywistnienia Jego celu. Jestem bliski stwierdzenia, że tak prawdopodobnie jest; że Bóg chce tej walki, i chce, by jeszcze potrwała. Samą tylko swą wielką mocą działającą w umysłach obecnych przeciwników mógłby On ocalić, bądź zniszczyć Unię bez ludzkiej walki. A mimo to walka wybuchła. A ponieważ wybuchła, może On dowolnego dnia przynieść ostateczne zwycięstwo której bądź stronie. Ale walka trwa.
To słowa wygłoszone w marcu 1865 roku przez Abrahama Lincolna podczas swego inauguracyjnego przemówienia, gdy po raz drugi został wybrany prezydentem. Komentując je brytyjski historyk Paul Johnson napisał:
Niepodobna wyobrazić sobie współczesnych mu Europejczyków: Napoleona III, Bismarcka, Gambettę, Thiersa, Garibaldiego, Cavoura, Marksa czy Disraeliego – myślących tymi kategoriami.
Podczas wojny secesyjnej Lincoln używał takiej samej argumentacji, jak Konstantyn Wielki w czasach rzymskich. Jak cesarz przed bitwą z Maksencjuszem pod Mostem Mulwijskim, tak prezydent podczas bitwy z konfederatami pod Antietam uważał, że Bóg dał mu znak poprzez nadprzyrodzoną interwencję. Oznajmił to na posiedzeniu rządu swoim ministrom, a ci przyjęli to z całkowitym zrozumieniem.
Także późniejsi przywódcy USA pozostawali wierni temu, co sami określali jako przymierze Ameryki z Bogiem. Podczas wojny z Hiszpanią o Filipiny prezydent McKinley złożył publicznie następujące wyznanie:
Upadłem na kolana i niejedną noc spędziłem na modlitwie do Boga Wszechmogącego o światło i prowadzenie. I pewnej późnej nocy przyszło ono do mnie w ten sposób. (…) Nie pozostawało nam do zrobienia nic więcej, jak tylko zająć je [Filipiny] całkowicie, a Filipińczyków wykształcić, podnieść na duchu, ucywilizować i schrystianizować, i z mocy Bożej łaski uczynić, wedle naszych możliwości, wszystko, co najlepsze dla nich, jako naszych bliźnich, dla których Chrystus umarł również.
Czy takie słowa mógłby wypowiedzieć Churchill, Chamberlain, Lloyd George, Clemenceau lub Briand? A przecież w tym samym duchu wypowiadali się później inni prezydenci USA. Henry Truman, gdy doprowadził do uznania państwa Izrael, oświadczył, że wejdzie do historii jako „drugi Cyrus” – tak jak biblijny król perski uwolnił Żydów z niewoli i zakończył okres wygnania babilońskiego, tak on spowodował zakończenie jeszcze dłuższego, bo trwającego prawie 2000 lat wygnania Izraelitów, a więc odegrał kluczową rolę w Bożym planie zbawienia.
W tym samym nurcie doskonale sytuuje się stwierdzenie innego jeszcze późniejszego prezydenta USA Dwighta Eisenhowera:
Nasze państwo nie ma sensu, jeśli nie jest oparte na głęboko przeżywanej wierze religijnej.
Tego typu motywów można odnaleźć bardzo wiele zwłaszcza w przemówieniach Ronalda Reagana, potrafiącym opowiadać publicznie o „Jezusie, który ukoi nasze troski”, czy mówiącym o modlitwie, żen „posiada moc porównywalną do broni nuklearnej i stanowi najlepsze, jakie mamy do dyspozycji, narzędzie do rozwiązywania problemów świata”.
Prezydent Francji François Mitterand żalił się na Reagana, że ten „opowiada niemal wyłącznie o Kalifornii i o Biblii. Wyznaje dwie religie: wolny rynek oraz chrześcijańskiego Boga”.
O Bogu publicznie wielokrotnie wypowiadał się też George W. Bush, deklarując, że jest „nowo narodzony w Chrystusie”.
Krytyczne głosy europejskich komentatorów wobec warszawskiej mowy Trumpa wynikają więc z niezrozumienia odmiennej tradycji politycznej Stanów Zjednoczonych. To samo – jak zauważył Paul Johnson – działo się w XIX wieku. Drogi Ameryki i Europy rozeszły się już dość dawno. I niewiele wskazuje, aby się miały zbiec w najbliższej przyszłości.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/349926-pan-bog-donald-trump-i-amerykanska-tradycja-polityczna