Zwłaszcza w sytuacji, kiedy polityka Episkopatu jest nader rozważna i ostrożna. Jeśli arcybiskup Gądecki nie miał prawa podjąć bardzo powściągliwej polemiki z prezydentem Komorowskim, to znaczy, że Kościół jako instytucja dysponująca własnym nauczaniem, nadrzędnym wobec opinii rozmaitych środowisk uważających się za katolickie, już po prostu nie istnieje.
Najbardziej ponurą była pointa tego widowiska. Relacjonujące ten spór „Wiadomości” oznajmiły, że rektor Wizytek ksiądz Aleksander Seniuk nie skomentuje go, ale przedstawi swoje stanowisko na łamach… „Gazety Wyborczej”. Co zresztą się stało.
Mili księża, to może w ogóle się na ulicę Czerską przenieście. Będziemy znali wasz właściwy adres. Po co podtrzymywać zamęt, absurdalną sytuację, gdy reprezentujecie dwie strony fundamentalnego sporu o kształt życia społecznego w Polsce równocześnie.
Tej ostentacyjnej hucpie kilku bardzo pewnych siebie ludzi towarzyszy miękkość kościelnych reakcji. Wielu moich kolegów, konserwatystów, ma o tę miękkość pretensję.
Ja nie mam, bo doskonale rozumiem, że biskupi boją się powiedzieć „sprawdzam”. Fenomen ludzi uważających się za katolików, ale odrzucających czasem większość kościelnego nauczania nie jest przecież fenomenem kilku polityków czy paru koterii medialnych.
Bronisława Komorowskiego można by ewentualnie represjonować, ale co dalej? Kościół zawsze wolał być bardziej niż mniej powszechny i obejmować swymi wpływami ludzi, których przynajmniej w pewnej mierze można ewangelizować. Ich wypychanie poza nawias nic by nie dało.
Zwłaszcza, że w przypadku in vitro sprawa jest skomplikowana. Przez wiele lat Kościół i powszechny i ten w Polsce nie zajmował tu konsekwentnego stanowiska. Inaczej niż w przypadku aborcji nie zarządzano w tej sprawie krucjat, wielu wiernych mogło się utwierdzić w przekonaniu, że ta technika nie jest z punktu widzenia katolicyzmu czymś nagannym. Na dokładkę nowa ustawa istotnie wprowadza w stosunku do dotychczasowego stanu prawnego jakieś restrykcje i regulacje. Można ją od biedy przedstawiać jako mniejsze zło.
A że wybrano nawet w ramach tej logiki najgorszą, najmniej chroniącą życie wersję? Że na dokładkę rządząca partia powiązała to z innymi decyzjami, choćby z ratyfikowaniem skrajnie ideologicznej konwencji antyprzemocowej? To są wszystko argumenty ważkie, ale trochę giną w ogólnej wrzawie. I wielu ludzi nie śledzących uważnie zdarzeń pewnie nie przekonają.
Nie spodziewając się więc antyplatformerskich kościelnych sankcji, ludzie tacy jak ja mogą się tylko odwoływać do kategorii przyzwoitości. Czy jest rzeczą przyzwoitą popisywać się w kampanii swoją niewiernością wobec kościelnego nauczania, a równocześnie nadal aspirować do roli polityka cieszącego się zaufaniem Kościoła?
Przecież to schizofrenia. Na miejscu księży Seniuka, Sowy czy Lutra próbowałbym wyjaśnić prezydentowi Komorowskiemu niestosowność takiego połączenia. To by był akt prawdziwego braterstwa, niewykluczania nikogo, ale równocześnie elementarnej przynajmniej wierności kościelnemu nauczaniu.
O to jednak trudno, bo mamy do czynienia z klasycznymi księżmi celebrytami. To nie oni są ojcami duchowymi środowisk liberalnych. Przeciwnie to te środowiska przygarniają ich do siebie i przeznaczają im ściśle określone funkcje, powiedzmy wprost - dworskie.
W średniowieczu ksiądz Sowa czy Luter głowiliby się jak usłużyć temu czy innemu władcy wymyślając kruczki umożliwiające mu na przykład unieważnienie małżeństwa. Dziś idą dalej, bo władca jest bardziej wymagający. Trzeba się zaprzeć nauczania biskupów i jeszcze udawać, że wszystko jest w porządku. Za cenę jednego więcej występu telewizyjnego czy dopuszczenia do wspólnego stołu.
Jeszcze do niedawna nie stawiałem tej sprawy na ostrzu noża, bo zwłaszcza związki liberalnych katolików z PO (z „Wyborczą” było już trochę inaczej) nie wymagały radykalnych kompromisów z sumieniem. Dziś, gdy ministrem ds. równości kobiet jest Magdalena Fuszara, a rzecznikiem praw obywatelskich Artur Bodnar, oboje z woli Platformy, ich sytuacja staje się kuriozalna.
Z pewnego punktu widzenia ci duchowni idą dalej niż księża patrioci w latach 50. Tamci uczestniczyli naturalnie w niszczeniu organizacji kościelnej przez totalitarną władzę, to było dużo straszniejsze, ale mniej manipulowali kościelnym nauczaniem, bo ono komunistycznych władców po prostu nie interesowało. Wy panowie w koloratkach bierzecie się istotnie za budowanie herezji, chociaż wobec miękkiej strategii biskupów przez jakiś czas będziecie ją jeszcze maskować. Ale jak długo? Nie zazdroszczę wam waszej dworskiej natury.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Zwłaszcza w sytuacji, kiedy polityka Episkopatu jest nader rozważna i ostrożna. Jeśli arcybiskup Gądecki nie miał prawa podjąć bardzo powściągliwej polemiki z prezydentem Komorowskim, to znaczy, że Kościół jako instytucja dysponująca własnym nauczaniem, nadrzędnym wobec opinii rozmaitych środowisk uważających się za katolickie, już po prostu nie istnieje.
Najbardziej ponurą była pointa tego widowiska. Relacjonujące ten spór „Wiadomości” oznajmiły, że rektor Wizytek ksiądz Aleksander Seniuk nie skomentuje go, ale przedstawi swoje stanowisko na łamach… „Gazety Wyborczej”. Co zresztą się stało.
Mili księża, to może w ogóle się na ulicę Czerską przenieście. Będziemy znali wasz właściwy adres. Po co podtrzymywać zamęt, absurdalną sytuację, gdy reprezentujecie dwie strony fundamentalnego sporu o kształt życia społecznego w Polsce równocześnie.
Tej ostentacyjnej hucpie kilku bardzo pewnych siebie ludzi towarzyszy miękkość kościelnych reakcji. Wielu moich kolegów, konserwatystów, ma o tę miękkość pretensję.
Ja nie mam, bo doskonale rozumiem, że biskupi boją się powiedzieć „sprawdzam”. Fenomen ludzi uważających się za katolików, ale odrzucających czasem większość kościelnego nauczania nie jest przecież fenomenem kilku polityków czy paru koterii medialnych.
Bronisława Komorowskiego można by ewentualnie represjonować, ale co dalej? Kościół zawsze wolał być bardziej niż mniej powszechny i obejmować swymi wpływami ludzi, których przynajmniej w pewnej mierze można ewangelizować. Ich wypychanie poza nawias nic by nie dało.
Zwłaszcza, że w przypadku in vitro sprawa jest skomplikowana. Przez wiele lat Kościół i powszechny i ten w Polsce nie zajmował tu konsekwentnego stanowiska. Inaczej niż w przypadku aborcji nie zarządzano w tej sprawie krucjat, wielu wiernych mogło się utwierdzić w przekonaniu, że ta technika nie jest z punktu widzenia katolicyzmu czymś nagannym. Na dokładkę nowa ustawa istotnie wprowadza w stosunku do dotychczasowego stanu prawnego jakieś restrykcje i regulacje. Można ją od biedy przedstawiać jako mniejsze zło.
A że wybrano nawet w ramach tej logiki najgorszą, najmniej chroniącą życie wersję? Że na dokładkę rządząca partia powiązała to z innymi decyzjami, choćby z ratyfikowaniem skrajnie ideologicznej konwencji antyprzemocowej? To są wszystko argumenty ważkie, ale trochę giną w ogólnej wrzawie. I wielu ludzi nie śledzących uważnie zdarzeń pewnie nie przekonają.
Nie spodziewając się więc antyplatformerskich kościelnych sankcji, ludzie tacy jak ja mogą się tylko odwoływać do kategorii przyzwoitości. Czy jest rzeczą przyzwoitą popisywać się w kampanii swoją niewiernością wobec kościelnego nauczania, a równocześnie nadal aspirować do roli polityka cieszącego się zaufaniem Kościoła?
Przecież to schizofrenia. Na miejscu księży Seniuka, Sowy czy Lutra próbowałbym wyjaśnić prezydentowi Komorowskiemu niestosowność takiego połączenia. To by był akt prawdziwego braterstwa, niewykluczania nikogo, ale równocześnie elementarnej przynajmniej wierności kościelnemu nauczaniu.
O to jednak trudno, bo mamy do czynienia z klasycznymi księżmi celebrytami. To nie oni są ojcami duchowymi środowisk liberalnych. Przeciwnie to te środowiska przygarniają ich do siebie i przeznaczają im ściśle określone funkcje, powiedzmy wprost - dworskie.
W średniowieczu ksiądz Sowa czy Luter głowiliby się jak usłużyć temu czy innemu władcy wymyślając kruczki umożliwiające mu na przykład unieważnienie małżeństwa. Dziś idą dalej, bo władca jest bardziej wymagający. Trzeba się zaprzeć nauczania biskupów i jeszcze udawać, że wszystko jest w porządku. Za cenę jednego więcej występu telewizyjnego czy dopuszczenia do wspólnego stołu.
Jeszcze do niedawna nie stawiałem tej sprawy na ostrzu noża, bo zwłaszcza związki liberalnych katolików z PO (z „Wyborczą” było już trochę inaczej) nie wymagały radykalnych kompromisów z sumieniem. Dziś, gdy ministrem ds. równości kobiet jest Magdalena Fuszara, a rzecznikiem praw obywatelskich Artur Bodnar, oboje z woli Platformy, ich sytuacja staje się kuriozalna.
Z pewnego punktu widzenia ci duchowni idą dalej niż księża patrioci w latach 50. Tamci uczestniczyli naturalnie w niszczeniu organizacji kościelnej przez totalitarną władzę, to było dużo straszniejsze, ale mniej manipulowali kościelnym nauczaniem, bo ono komunistycznych władców po prostu nie interesowało. Wy panowie w koloratkach bierzecie się istotnie za budowanie herezji, chociaż wobec miękkiej strategii biskupów przez jakiś czas będziecie ją jeszcze maskować. Ale jak długo? Nie zazdroszczę wam waszej dworskiej natury.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/261765-ksieza-celebryci-na-froncie-powiedzcie-wprost-naszym-adresem-jest-czerska?strona=2