„Wrzaski z jej gabinetu [zastępczyni Skworza - red.] to była codzienność. Na mnie napadała regularnie, winy szukałam w sobie” - powiedziała w rozmowie z Katarzyną Włodkowską z „Gazety Wyborczej” była pracownia „Press”. Na rozmowę o tym, jakim szefem był Andrzej Skworz zgodziło się 40 osób. Wiele z nich podkreślało, że po zakończeniu pracy w „Press” musieli przez długi czas skupić się na swoim zdrowiu psychicznym.
Skworz, który na jednej z gali Grand Press grzmiał o rzekomych czystkach w redakcjach i wzywał do walki o wolność słowa oraz zdawania egzaminu z dziennikarskiej solidarności, oskarżony został przez rozmówców o gaslighting (Gaslighting to przemoc psychiczna polegająca na manipulowania drugą osobą w taki sposób, że ofiara przemocy z czasem przestaje ufać swoim osądom).
Nie umiał wykorzystać potencjału, jaki miał jego zespół
Na rozmowę zdecydowały się m.in. osoby, które pracowały ze Skworzem na przełomie lat 80. i 90. O apodyktyczności Skworza wspominał Roman Kurkiewicz, który w tym czasie rekomendował go na szefa lokalnego dodatku „Wyborczej”. Paulina Suszka stwierdziła, że Skworz nie umiał wykorzystać potencjału, jaki miał jego zespół.
Z jednej strony bywał ujmujący, z drugiej napuszczał nas na siebie, lubił na stronie sondować, co kto o kim myśli. Bywał arogancki, nerwowy i złośliwy. Często krytykował, zwłaszcza tych, którzy byli bardziej wrażliwi
– mówiła Suszka dodając, że wręczył jej „dyscyplinarkę z zakazem wchodzenia do redakcji”, którą uzasadnił tym, że „gazeta się spóźniała, bo oddawałam teksty po terminie, co było nieprawdą”. Suszka powiedziała też, że sprawa trafiła do sądu, skończyła się porozumieniem stron i wypłatą zaległego wynagrodzenia, ale świadkowie mający „potwierdzić wersję Andrzeja, wycofali się z zeznawania”.
Ostatecznie poznański zespół w 1994 roku zagroził kierownictwu „GW”, że albo odejdą oni, albo Skworz”. Szefostwo „Wyborczej” zwolniło Skworza. W 1996 roku Skworz wypuścił na rynek magazyn „Press”, potem przyszedł czas na nagrodę „Grand Press” dla dziennikarza roku.
Wyzwiska, wrzaski, brak szacunku
Z upływem czasu „Press” rozrastał się, w Warszawie powstało niewielkie biuro, którym zarządzała Renata Gluza, później zastępczyni redaktora naczelnego. Osoby wypowiadające się w artykule wskazały, że Gluza „szybko przejęła styl zarządzania Skworza”, ale on nie zwracał na to uwagi. Jedna z pracownic warszawskiego biura przyznała, że w redakcjach bywa nerwowo, ale nigdzie „nie niosło to za sobą braku szacunku”.
Wrzaski z jej gabinetu [Gluzy - red.] to była codzienność. Na mnie napadała regularnie, winy szukałam w sobie. Myślałam: mogłaś dopytać, lepiej sprawdzić. Uwierzyłam: nie umiem, nie potrafię, nie daję rady. Aż doszło do tego, że bałam się przekroczyć próg biura, odebrać telefon, wysłać maila
– powiedziała kobieta.
Nigdy wcześniej i nigdy później nie pracowałam w takiej atmosferze. Prezes Skworz potrafił wejść do pokoju Renaty i rzucać krzesłami. Mocno przy tym krzyczał. W innych dniach ona krzyczała na niego
– dodała inna pracownica.
Jeszcze bardziej nerwowo miało zrobić się od 2008 roku, kiedy kryzys gospodarczy dotknął też media. Osoby, które zdecydowały się na rozmowę z „Wyborczą” zwróciły uwagę na 2010 rok i Krzysztofa, który wówczas przyszedł do pracy w „Press”.
Skworz widział Krzyśka i dostawał szału. Wyzywał od kretynów, kiedy nie było go w pobliżu. Albo gdy uznał, że źle zamiótł w kuchni, rzucił do Renaty: „Zobacz, co ten idiota zrobił, nawet nie potrafi posprzątać!”. Nikt nie reagował. Ja też. Chyba dlatego, że Krzysiek się nie skarżył
– mówił ówczesny informatyk.
Sam Krzysztof powiedział, że od Skworza słyszał, że jest „nieudolny, za wolny”. Był rugany za to, że w ocenie Skworza źle podlał kwiaty, albo źle zapukał do jego gabinetu. Miał też „napisać prośbę o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, wydrukować i podpisać”.
Krytykował, ale rzadko wyjaśniał, w czym problem. Dopiero po odejściu z „Press” dowiedziałem się o gaslightingu. (…) Niewiele z tego potrafię odtworzyć. Tylko że jeśli nie zacznę wykonywać jego poleceń szybciej, to go popamiętam
– przyznał Krzysztof.
Pracownica działu reklamy wspominała, że Skworz miał też pretensje o to, że przeszła na „ty” z jednym z klientów. Dodała, że podczas rozmowy w jego gabinecie zwróciła uwagę na książkę „o manipulowaniu ludźmi, którą trzymał na półce. Lubił też kontrolować. Żaden e-mail, oferta czy zaproszenie nie mogły wyjść bez jego akceptu”. Inna z kobiet dodała, że normą było „wyśmiewanie, podejrzliwość, nigdy jasnych wyjaśnień”.
Byli pracownicy mówili też o telefonach od Skworza w weekendy, „nawet jeśli nie było potrzeby”, o życiu „jak w domu z cyklem przemocowym”, z kolei sekretarka dodała, że „pękła”, kiedy Skworz zabronił jej pójść na obiad.
„Nic o tym nie wiem”
A co miał do powiedzenia sam Skworz, skonfrontowany z faktem, że wielu pracowników „Press” miało problemy ze zdrowiem psychicznym? Stwierdził, że nikt takich problemów nie zgłaszał przez 27 lat.
Nic o tym nie wiem. Nikt przez 27 lat nie zgłosił problemów psychicznych ani mi, ani naszym redaktorkom czy redaktorom. Bywało, że zgłaszano się z problemami fizycznymi, wtedy pomagaliśmy, załatwialiśmy specjalistów, odwiedzaliśmy w szpitalu. Zdarzało się, że ktoś nie pracował przez pół roku i więcej
– powiedział Skworz.
Odpowiedzi na pytania Włodkowskiej
Po publikacji artykułu Włodkowskiej, na łamach press.pl ukazały się odpowiedzi Andrzeja Skworza na pytania zadane przez dziennikarkę. Jak wskazano, „to zarówno reakcja na zarzuty, jak i opinia na temat motywacji autorki”.
W jednym z pytań Włodkowska poprosiła o komentarz do sytuacji przedstawianej przez jej rozmówców, czyli krzyków i wyzwisk. Skworz odpowiedział, że „praca w mediach to ciągły stres, więc mogłem użyć takich słów”. Jako przykład przywołał sytuację z 2019 roku.
W kwietniu 2019 roku, gdy na dwa dni przed wysłaniem „Press” do drukarni straciliśmy materiał okładkowy. Na sesję fotograficzną z Katarzyną Włodkowską wydaliśmy około 5 tysięcy złotych. Kolejne pieniądze poszły na delegację mojej zastępczyni na wywiad w Gdańsku. Niestety, zamiast odesłać nam autoryzację wywiadu, dziennikarka przysłała cały tekst napisany na nowo
— napisał.
Skworz pytany był też o zespół antymobbingowy, który miał powstać w redakcji.
W ciągu 27 lat działania naszego wydawnictwa, raz pojawił się nieformalny zarzut dotyczący jednej z osób u nas pracujących. W nerwach dziennikarz krzyczał na korytarzu o rzekomym mobbingu. Poproszony o pisemne zgłoszenie, wycofał się. Mobbingu nie zgłosił, zespół nie powstał
— czytamy w odpowiedzi.
Skworz podkreślał również, że żadna z pracownic nie płakała w jego gabinecie.
Ale jeśli tak było, to mi przykro. W życiu zatrudniłem pewnie ponad 500 osób, ponad sto musiałem zwolnić. To trudna praca, bo twórcza
— stwierdził Skworz.
Za etyczne uznał także poszukiwanie rozmówców, którzy skomentują temat zgodnie z opinią, bo „my wiemy, o czym chcemy napisać”.
Pełną treść odpowiedzi na pytania można przeczytać na Press.pl
CZYTAJ TEZ:
wkt/wyborcza.pl/Press.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/647975-co-sie-dzialo-w-press-wrzaski-to-byla-codziennosc