Jest nie do pomyślenia, żeby postęp omijał gazetę Michnika, bo wtedy jej ludzie nie mogliby być wzorcem dla młodych i starych, a przecież powinni.
Robaki w jadłospisie, limity nowych ubrań, tylko elektryczne samochody, a właściwie to tzw. zbiorkom, swego rodzaju kartki na loty, podporządkowanie życia ludzi przyrodzie i klimatowi, a docelowo stworzenie „nowego człowieka”, zaś ostatecznie „nowego wspaniałego świata”. To plan czytelny i konsekwentny. Jednym z jego elementów, nie szkodzi, że na razie groteskowym, głupkowatym i osłabiająco śmiesznym, jest usilna praca „Gazety Wyborczej” na rzecz postępu. Na przykład w drukowanym od kilku tygodni cyklu: „Jak kochasz, Warszawo”.
Jak anonsuje awangarda postępu z Czerskiej, w cyklu o kochaniu w Warszawie „piszemy o seksie, miłości, relacjach i związkach. Co myślimy dziś o ślubach, weselach, życiu bez ślubu, z dziećmi i bez dzieci, rozwodach. Jak zmieniają się postawy i obyczaje w największym mieście w Polsce”. Warto przyjrzeć się temu, co się wykuwa w kuźni bezkompromisowego postępu, bo to jednak nie tylko jest śmieszne, choć ogólne wrażenie jest takie, że to jakaś koszmarna komedia. Ale to tylko pozory.
Najnowszy odcinek przygód postępowych warszawiaków dotyczy poliamorii, czyli prawie uczonej pochwały tego, że każdy może z każdym, gdzie popadnie i w dowolnej formie. Niezrozumiałe jest tylko to, dlaczego ubiera się ten rodzaj rozrywki w okropieństwa klasycznego mitu romantycznej miłości. Wprawdzie chodzi o jego przezwyciężenie, ale można by już wypracować nowy paradygmat. I autorka, Oktawia Kromer, bardzo się stara.
Poliamorystką jest w tekście niejaka Agnieszka („30-letnia dziennikarka”), będąca „w otwartym związku z dwoma mężczyznami - z narzeczonym od pięciu lat, z chłopakiem od dwóch”. Gdy autorka i poliamorystka rozmawiają, narzeczony tej drugiej „wychodzi do ‘kochanki’ i informuje o tym Agnieszkę”. A ona zawsze mu życzy, „żeby się dobrze bawił”. Sprawa jest prosta, gdyż „żaden z moich dwóch partnerów nigdy nie był zazdrosny o drugiego”.
Zaczęło się od tego, że „obie strony miały na boku relacje typu ‘friends with benefits’, głównie oparte na seksie”. Ale „dwa lata temu”, Agnieszkę dopadł mit, czyli „zakochała się”. I teraz „z Michałem, moim narzeczonym, mieszkam, a Adam, mój chłopak, mieszka sam 30 km od Warszawy. Widujemy się raz na miesiąc. Rzadko, ale jesteśmy stale na łączach przez telefon”. Jak widać, inny jest status „narzeczonego”, a inny chłopaka”. Sprawę upraszcza to, że „obaj mężczyźni są heteroseksualni”, więc „Agnieszka buduje swoją relację osobno z każdym z nich”. Co chyba należy tłumaczyć, że trójkąt jest prostokątny, a nie równoboczny.
Wszystkim w trójkącie prostokątnym jest tak fajnie, że „ostatnio Adam zamontował Michałowi umywalkę”: „siedzieli w łazience, widać było, że im wesoło”. Z powodu umywalki czy dlatego, że razem siedzieli? Tyle musi wystarczyć, bo wprawdzie, „wymarzoną sytuacją byłoby zamieszkanie we trójkę”, ale „to się nie uda”. Z fundamentalnego, można rzec ontologicznego, powodu: „za bardzo kłóciliby się o porządek w mieszkaniu i o koty”.
Fajnie jest wtedy, gdy Michał wychodzi do „kochanki”. Wtedy Agnieszka „bardzo mu kibicuje, bo długo miał problem, żeby sobie kogoś znaleźć”. A to nie znalazł owej Agnieszki czy nie znalazł z nią seksu? W każdym razie Agnieszka „osobiście ‘kochanki’ nie poznała”, bo „nie czuła potrzeby”. Po prostu „narzeczony i chłopak zaspokajają w pełni jej potrzeby seksualne i emocjonalne”. Czyli wystarcza trójkąt i nie trzeba tworzyć kwadratu. Bo nie każda figura o większej liczbie kątów jest optymalna, choć zawsze lepsza od odcinka, czyli „relacji monogamicznej”.
Odcinek, czyli monogamia to koszmar, w którym „ciąży bycie dla kogoś całym światem. Chodzenie razem na każdą imprezę, do rodziców, kina, teatru”. Gdy odcinek zastąpić trójkątem, już ma się na wszystko ochotę. Bo „zamiast dwóch niezbyt szczęśliwych osób są teraz trzy szczęśliwe”. To kwadrat albo pięciokąt powinien dawać szczęście czwórce i piątce. A figury z większą liczbą kątów, mogłyby uszczęśliwić co najmniej z tuzin. Jakoś tu brak konsekwencji.
Inną poliamorystką jest „Kinga, 23-letnia studentka politechniki”. I tu się okazuje, że „większość znajomych jest w związkach otwartych”. Ciekawe, czy istnieje tu różnica między politechniką a uniwersytetem, ale tym badaczka Kromer z uczelni „Wyborcza” niestety się nie zajęła. Kinga, zapewne pod długich badaniach empirycznych (żeby nie powiedzieć własnoręcznych), stwierdziła, że „zamknięty związek jest nienaturalny”. Bo „ciągle by myślała, kiedy się skończy, tak żebym mogła być wolna”. Jest wolna, ale to jeszcze wolność przyduszona, gdyż „do tej pory była w trzech otwartych związkach”. Tylko w trzech? Mało, jak na osobę „biseksualną i biromantyczną”, co daje wiele możliwych kombinacji, czyli figury o większej liczbie kątów.
Kinga, niczym poważna firma zawierająca kontrakty, ma partnerów „głównych” i „krótkoterminowych”. Ale nie wiadomo, dlaczego narzuca sobie ograniczenie, żeby tym „krótkoterminowym” nie okazywać czułości przy „głównych”. W tak wyzwolonych związkach nie może przecież chodzić o zazdrość, bo poliamoryści temu nie podlegają.
Kolejną poliamorystką przebadaną w studium pani Kromer jest „Retni, 28-letnia pracowniczka branży IT”. I ona od razu zdradza nową specjalizację czy też taksonomię: – jest „’solo poliamorystką’, czyli osobą, która nie wchodzi w związki prowadzące do wspólnego zamieszkania”. Klasyfikacja się mocno łamie, bo wydawało się, że jest oparta na preferencjach ludzi, a nie miejscu zamieszkania, ale niech tam. W ramach „solo” Retni ma teraz „dwie romantyczne relacje i kilka początkujących, które nie wiadomo jeszcze, jak się rozwiną”. Ale jakie to „solo”, skoro chodzi o drużynę?
Retni jest w „romantycznym” związku z chłopakiem, który jest w „otwartym” związku ze swoją „główną” dziewczyną, z którą mieszka. W głowie trochę wiruje od tych kombinacji, ale trzeba przez to przebrnąć. W jakimś związku jest też Retni z chłopakiem, „który jest sam, ale niedawno wyprowadził się za granicę”. Niech nas nie deprymuje to, że nie ma w tej klasyfikacji za grosz logiki, wszak chodzi o uczucie. Chyba, żeby nie chodziło. Ale może jednak chodzi, gdyż „Retni i chłopak z zagranicy są akurat na wspólnym wyjeździe”. Są dlatego, że „chodzi o obustronne uczucie i chęć spędzania razem czasu romantycznie”, czyli „okazywanie czułości werbalnie i niewerbalnie”. Wydaje się, że to akurat można połączyć, bo przecież poliamoryści są zasadniczo „poli”, więc wszystko powinno się łączyć.
Okazuje się, że istnieje coś takiego jak „społeczności poli”. Funkcjonuje tak, że „zdarza się zakochiwać, ale bez wzajemności”. Wtedy relacje „sprowadzają się do seksu na jedną, dwie noce i jeśli to była osoba z naszego towarzystwa, to potem wracaliśmy do relacji koleżeńskich, a jeśli spoza, przestawaliśmy się spotykać”. Proste: swoi – obcy, szybki seks, a potem wypad lub nie-wypad. A wszystko dlatego, żeby był czas „na randki z osobami, z którymi na razie ustalili, że tworzą relacje typu ‘friends with benefits’, oparte głównie na seksie”. Ale, „jeśli ktoś poczuje do drugiej strony coś więcej, będą się zastanawiać, co dalej”. Będą się zastanawiać, czyli jest namysł, a nie tylko łubu-dubu.
Co na to wszystko rodzice poliamorystów? Mama Retni jest osobą, która „daje jej znać, że nie chce wiedzieć”, więc Retni nic jej nie opowiada. Ale za to tata, „gdy mówi mu, ile ma relacji i jakie one są, po prostu ostrzega: ‘zabezpieczaj się’, ale też: ‘uważaj, żebyś potem nie chodziła ze złamanym sercem’”. Czyli postęp jednak trafił pod strzechy, mimo drobnomieszczańskich oporów. W następnym odcinku powinno się znaleźć coś o ludziach „Gazety Wyborczej”, bo chyba nie jest tak, że te wszystkie postępowe rzeczy ich omijają i nie mogą być oni wzorcem dla młodych i starych. Społeczeństwo zasługuje na to, by wiedzieć, czy np. Adam Michnik jest poliamorystą i czy „solo”, czy jakoś inaczej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/636835-gazeta-wyborcza-bada-jak-kocha-warszawa