Skandal wokół znanego dziennikarza. Wielokrotnie nagradzany za teksty, uznawany za „Dziennikarza Roku „, wymyślał historie opisywane w reportażach. Teraz „Der Spiegel” przyznaje, że jego reporter przez lata konfabulował na wielką skalę „świadomie, metodycznie i z kryminalnym zamiarem”. A ile takich afer nigdy nie ujrzy światła dziennego?
Claas Relotius był idolem młodego pokolenia niemieckich dziennikarzy. Jego sława wykraczała nawet poza Niemcy, bo cztery lata temu amerykańska telewizja CNN przyznała mu tytuł „Dziennikarza Roku”. Pisywał dla tygodnika „Der Spiegel” fascynujące reportaże, docierał do niezwykłych bohaterów, którzy opowiadali mu wstrząsające historie. Tak się przynajmniej wydawało przez siedem lat jego kariery.
Teraz to wszystko runęło jak domek z kart — Relotius przyznał, że wymyślił wiele opisanych historii i czasem wręcz tworzył bohaterów reportaży. Konfabulował sięgając do źródeł z innych mediów i nagrań video, pisał o zdarzeniach, które nie miały miejsca i ludziach, którzy nie istnieli.
Prawda wyszła na jaw przypadkiem — podejrzeń nabrał kolega Relotiusa, który współpracował z nim nad tekstem o wolontariuszach strzegących amerykańsko—meksykańskiej granicy. Juan Moreno na własną rękę zweryfikował prawdziwość szczegółów przytaczanych przez Relotiusa w opublikowanym w połowie listopada reportażu.
Okazało się, że Relotius nigdy nie rozmawiał z osobami, które obficie cytował w swym tekście.
Moreno długo nie miał jednak szans, by redakcja mu uwierzyła. Mimo że zebrał dowody, traktowano go jak frustrata, który zazdrości młodszemu i bardziej uzdolnionemu koledze.
Relotius odrzucał zarzuty, w końcu jednak, pod presją faktów, przyznał, że od lat w ten właśnie sposób tworzył swe reportaże. Wyznał to zresztą kilka dni po tym, jak dostał kolejną nagrodę dziennikarską .
Redakcja „Der Spiegla” — tygodnika o 750 tysięcznym nakładzie — jest wstrząśniętą. Przeprosiła czytelników. Określiła to jako największą skazę w swej siedemdziesięcioletniej historii. Powołała specjalną komisję, która ma zbadać wiarygodność wszystkich reportaży, jakie napisał Relotius.
Podobnie zachowała się redakcją amerykańskiego „New York Timesa „, kiedy w 2004 roku okazało się, że dziennikarz Jayson Thomas Blair konfabulował w swoich reportażach. Można zadać dość zasadnicze pytanie: jeśli takie historie zdarzają się w największych, renomowanych światowych gazetach, to czy nie zdarzają się znacznie częściej, niż sądzimy? Oczywiście, że tak. Najwyraźniej coś zawodzi, skoro takie teksty mogą się przez lata prześlizgiwać przez redakcyjne sita. I wcale nie dotyczy to małych redakcji i początkujących reporterów.
Zasadnicza różnica polega na tym, że w Polsce plagiaty i konfabulacje popełniane przez reporterów nie są z reguły rozliczane.
W bardzo dużej i znanej gazecie przed laty wyszło na jaw, że czołowy reportażysta napisał swój reportaż opierając się na tekście opublikowanym w rosyjskiej prasie. Zwrócił na to uwagę szefom jego redakcyjny kolega. Zaintrygowało go, że polski reportażysta opisał nawet korytarz i kapcie w mieszkaniu rosyjskiego generała, z którym się podobno spotykał, identyczne jak we wcześniej opublikowanym w Rosji tekście. Wynik wewnętrznego redakcyjnego śledztwa był dla słynnego polskiego reportażysty nieubłagany, plagiat był oczywisty, a spotkanie z generałem — wątpliwe,
Nie tylko jednak nie przeproszono czytelników, ale ich nawet o całej sprawie nie poinformowano.
A słynnego reportażystę skazano na chwilową banicję do działu stołecznego, skąd potem powrócił i znów bryluje.
Jest więcej takich historii — książka reporterska, wydana przez renomowane wydawnictwo, a zatytułowana „Mur. Dwanaście kawałków o Berlinie”, ukazała się w drugim wydaniu tylko z jedenastoma „kawałkami”, czyli tekstami. Wyrzucono jeden tekst, gdy okazało się, że dziennikarz GW — znany i naprawdę dobry reportażysta — napisał reportaż spisując dialogi bohaterów z dokumentalnego filmu. Tak jak Relotius w ogóle się z niektórymi opisywanymi osobami nie spotkał. Wyjaśniał potem, że nie miał czasu, by dobrze zebrać materiał oraz oddał honorarium.
Akurat w tym wypadku wiele wskazuje na to, że był to ze strony autora fatalny wyjątek, a nie reguła.
Kiedy jednak po książce Jacka Hugo—Badera „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” zaczęto autorowi zarzucać konfabulację, a nawet plagiaty, nie było wielkiego zdziwienia.
Okazało się, że były w niej fragmenty, które wcześniej znalazły się w tekstach dziennikarzy„Tygodnika Powszechnego”. Jak przyznał w rozmowie z branżowym portalem redaktor naczelny tygodnika Piotr Mucharski, w dyskusji padał często argument „ale to przecież Hugo—Bader”, tak jakby oznaczało to, że sławny reporter jest świętą krową.
Dlaczego takie historie są szczególnie drastyczne i niebezpieczne? Kiedy czytelnik czyta reportaż, ma prawo uważać, że daje to mu wgląd w rzeczywistość. W to, co się zdarzyło naprawdę, w historie prawdziwych ludzi, istniejących naprawdę, a nie jako wymysł autora.
Kiedy czytamy publicystykę, robimy założenie, że autor czasem wymyśla konstrukcje, które może się sprawdzą, a może nie. W reportażu szukamy fragmentu prawdziwego życia. Jeśli tego nie dostajemy —jesteśmy oszukani. A autor takich reportaży powinien pisać książki oznaczane jako „fikcja”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/media/426558-skandal-wokol-znanego-dziennikarza-der-spiegla