Spike Jonze powrócił po 12 latach od realizacji „Adaptacji”. Nawet bez Charliego Kauffmana zrobił film ze świeżym, inteligentnym, melancholijnym scenariuszem. Czy miłość między żywym człowiekiem i systemem operacyjnym jego komputera musi wpaść w pułapki zwykłej miłości? Czy może świat wtapiający się w cyberprzestrzeń jest skazany na pustkę.
Ten scenariusza zasługuje w tym roku na Oscara. Spike Jonze 12 lat czekał zanim zaprezentuje nowy film fabularny. Od czasu błyskotliwych „Być jak John Malkovich” i „Adaptacji” ze scenariuszem Charliego Kaumana realizował głównie dokumenty, krótkie metraże i jedną pełnometrażową animację. Warto było czekać. Jonze pokazał perełkę, która z czasem będzie nabierała cech filmu kultowego. Mimo tego, że widzimy świat bardzo niedalekiej przyszłości, gdzie nasze telefony są jeszcze mocniej sprzężone z naszym życiem w sieci i przenoszą świat połączonego twittera, facebooka, instagramu z cholera wie jakim wynalazkiem, który lada dzień zrewolucjonizuje nasze życie, to film Jonziego opowiada o uniwersalnych problemach.
Choć główny bohater Theodore ( świetny Joaquin Phoenix) jest typem klasycznego mizantropa, który dawkuje sobie relacje z przyjaciółmi, jest samotnikiem zamkniętym w zimnym wieżowcu „metalowego” Miasta Aniołów, to jest nam on bardzo bliski. Wąsaty Theo, mimo hipsterskich ciuchów i nawyków, przypomina nawet przedstawiciela klasy średniej gdzieś na przedmieściach „upstate”. Były pracownik prestiżowej gazety pracuje w serwisie pięknelisty.com, gdzie konstruuje w imieniu klientów piękne listy: miłosne, dziękczynne czy okolicznościowe. Theo jest też w trakcie rozwodu z kobietą, która jako jedyna potrafiła wydobyć z niego pokłady szczęścia i miłości. Czy może jedynie mu się tak wydaje? Bohater współtworzy więc iluzję szczęścia. Opakowuje prawdziwą bądź wyimaginowaną miłość innych osób w słowa, jednocześnie samemu zatapiając się w samotności swoich czterech ścian. Jednocześnie traci poczucie, że istnieje coś takiego jak czysta miłość. Szczególnie, że jego jedyni przyjaciele, który wydają się być wzorem idealnego związku czyli Amy ( kolejny ciekawy drugi plan Amy Adams) i Charles (Matt Letscher) przeżywają kryzys. Theo podobnie jak miliony innych mieszkańców metropolii nie rozstaje się z kolejną wersją smartphone’a, dzięki któremu odsługuje całe swoje życie. Jednym z nowych wynalazków jest OS- operacyjny system o ludzkich cechach, który „porządkuje” życie obywateli. OS Theo ma na imię Samantha i mówi seksownym, zmysłowym głosem Scarlett Johansson. Co jednak jak OS trafia na człowieka potrzebującego głównie bliskości i wyrwania ze świata iluzji, w jakim egzystuje? Czy maszyna, choć ludzka bardziej niż niejeden człowiek, takie zerwanie z iluzją może zapewnić?
Jonze mistrzowsko kreśli świat niedalekiej przyszłości. Pięknie sfotografowane Los Angeles, uniknięcie zarówno barokowego przegięcia Terrego Gilliama, jak i surrealizmu Kubricka z „Mechanicznej Pomarańczy” powoduje, że nawet wpisana w inny świat miłosna historia jest nam tak bliska. Momentami Ameryka w wizji Jonziego przypomina Tokio, którego mieszkańcy różnią się od bohaterów filmu jedynie wciąż mniej wystrzałową techniką. Reżyser świetnie obsadził też swój film. O ile głos Johansson rzeczywiście miejscami jest zbyt ludzki, zmysłowy i jednoznacznie kojarzy się z twarzą muzy Woody Allena, to nic złego nie można powiedzieć o kolejnej perfekcyjnej roli Joaquina Phoenixa. Mistrz drobnych gestów, gry za pomocą grymasów twarzy,czy mrugnięć oczu dokłada kolejną w ciągu kilku lat („Spacer po linie”, „Kochankowie” i „Mistrz”) wielką kreację, która niesłusznie została pominięta w tegorocznych Oscarach. Doskonale dopełnia go Amy Adams wyrastająca na aktorkę pokroju Diane Keaton, z bulgoczącym seksapilem nawet w roli intelektualistki w powyciąganych ubraniach.
Spike Jonze długo pisał scenariusz „Her”. Przyznawał w jednym z wywiadów, że opierał swoją wiedzę o „sztucznej inteligencji” z książek futurologa „Nadchodzi osobowość” Raya Kurzweila. W pewnym momencie uznał on jednak, że za bardzo odchodzi od pierwotnego założenia filmu, czyli historii miłosnej między człowiekiem a maszyną. Maszyną, która zaczyna czuć i przenosi się na płaszczyznę ludzkich zachowań. Jak jednak to zrobić skoro barierą miłości jest "inny świat"? Czy przednia zabawa ludzko-komputerowej pary, akceptacja „związku” przez otoczenie może przykryć fakt, że jest on od początku do końca iluzją, ponurym żartem z człowieczeństwa i biologii? Dokładnie takie samo pytanie można zadać przypadku ludzi komunikujących się ze światem wyłącznie za pomocą „fejsa” i maila, czy miłośników internetowego porno. Czy kiedykolwiek takie znamiona egzystencji mogą być choćby minimalnym substytutem otaczającej rzeczywistość?
Jonze ostatecznie daje jasne odpowiedzi na postawione w filmie pytania. W zaskakująco wzruszający sposób nakreśla też wewnętrzne cierpienia swoich bohaterów i błyskotliwie analizuje etapowość miłości, niczym Richard Linklater w najlepszej trylogii o istocie małżeństwa czy związku. Przy okazji unika moralizatorskiego tonu, który mógłby zdewastować tak skonstruowany film. Sposób pokazania relacji „czegoś” uosobionego wyłącznie przez głos i żywego człowieka niemal jak każdego innego związku, doskonale obnaża możliwą pustkę wirtualnej cywilizacji. Czy można bowiem zaprojektować szczęście? Czy można je włożyć w schemat programistów i reguły cyberprzestrzeni? Czy w ogóle da się przeprogramować odwieczne wartości i istotę relacji międzyludzkich, wkładając je w świat stworzony przez samozwańczych bogów? Bożków obiecujących wyjście z alienacji za pomocą bodźców, które rzeczywiście nas w nią wpędzają.
Łukasz Adamski
„Ona”, reż: Spike Jonze, wyst: Joaquin Phoenix, Amy Adams, Scarlett Johansson, Rooney Mara, Olivia Wilde
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/96961-wirtualna-kobieta-lepsza-od-realnych