Filozoficzna lektura na lato, podczas wakacji i urlopów? Czemu nie, jeśli może pomóc w schłodzeniu rozpalonych do czerwoności umysłów, a zwłaszcza jeśli w dobrym towarzystwie; w wykonaniu profesora Piotra Nowaka, i w nie za ciężkiej formie, i byle nie o takich filozofach jak Magdalena Środa czy Jan Hartman. Używanie określenia „filozof”, które widnieje w tytule książki prof. Nowaka, jest zresztą dość umowne, by nie powiedzieć zwodnicze, bo jak się mają wspominani dwaj ostatni filozofowie (pominę ciekawą kwestię językową gramatyki jedno czy dwu- lub wielopłciowej) do takich postaci jak Sokrates, Platon czy Arystoteles. Do tego przyjęło się u nas ostatnio używać tego określenia dla absolwentów wydziałów filozoficznych, a nie tylko do ludzi, którzy coś filozoficznego samodzielnie wymyślili.
Trzeba uspokoić czytelnika, że książka Piotra Nowaka Filozofowie (w trzech słowach) to zbiór krótkich szkiców o polskich filozofach XX wieku, opisanych w trzech charakterystycznych dla nich hasłach. Przede wszystkich o myślicielach powojennych, głównie najpierw marksistowskich, którzy później jako polityczni rewizjoniści, tworzyli grupę nazywaną warszawskimi historykami idei, a więc byli właściwie historykami filozofii i ideologii, a nie samodzielnymi filozofami. Prócz tego jest w tej książce więcej o ważniejszej w rezultacie grupie polskich filozofów języka tzw. szkoły lwowsko-warszawskiej z pierwszej połowy XX wieku, którzy wnieśli własny rzeczywisty wkład w analityczne badania językowe, studia logiczne i matematyczne ( w jakiś sposób związane z lwowską szkołą matematyczną), które od końca XIX wieku panowały w Europie, w neopozytywizmie Koła Wiedeńskiego i w filozofii anglosaskiej. Później zaś, po wojnie zostali usunięci z polskiej nauki i z uniwersytetów przez powyższych „historyków idei”, którzy najpierw byli wojującymi marksistami i wspierali powstanie sowieckiego systemu komunistycznego w Polsce.
Książka Piotra Nowaka ma jednak uczyć i bawić, napisana w formie gawędy o postaciach filozoficznych raczej niż o ich naukach, zajmuje się ich ciekawymi biografiami w burzliwym wieku XX, często posługując się anegdotą, a nie obciążając zbytnio umysłu wywodami, które nie tylko w lecie, ale i później mogą przyprawiać o zawrót głowy. Tak jest w przypadku myślicieli „językowo-logicznych”, bo już nie marksistowskich, o których można tylko powiedzieć, że to opowieść szekspirowska, ale ich przykład to również pouczająca przypowieść z dziejów powstawania PRL.
Zorganizowana grupa filozoficzna
Wiadomo już, jak odradzały się nauki filozoficzne po wojnie, jak przetrzebiono kadry pracowników naukowych i zreorganizowano politycznie uniwersytety w duchu nowej ideologii marksistowskiej, która była również kamuflażem sowieckich wpływów. Jeden z nauczycieli nowej wiary Tadeusz Kroński, który obawiał się, że nowe kadry kierownicze są zbyt szczupłe, by opanować oporne społeczeństwo, w jakimś wzburzeniu powiadał, podobnie jak Gomułka, który przyznawał, że bez Armii Czerwonej nie utrzymają się przy władzy. Kroński: „Na kim się opieramy? Górnicy, część robotników i nawet Żydów, myślę, że nie więcej niż 20%. Że większość jest jeszcze przeciwko nam, to dlatego mamy zrezygnować z takiej szansy historycznej? No więc i ja czasem celowo daję się ponieść temperamentowi: My sowieckimi kolbami nauczymy ludność tego kraju myśleć bez alienacji”. Zdanie to z upodobaniem powtarzał także w swych wspomnieniach Miłosz, który uważał Krońskiego za swego nauczyciela i mentora, co mu miał za złe (powtarzanie tego zdania) nawet Kołakowski.
Kroński, uczeń Tatarkiewicza, wychował jeszcze zdolniejszych i bardziej bojowych uczniów, którzy wkrótce Tatarkiewicza usuną z uniwersytetu. Niektórzy z nich przyszli wprost z wojska razem z Armią Czerwoną jako wypróbowani politrucy i już jako studenci zaczęli rządzić na uniwersytetach. Patronem marksizmu był wtedy też stamtąd przybyły Adam Schaff, ale wykonania brudnej roboty podjęła się silna grupa studencka Bronisława Baczki, Henryka Hollanda i Leszka Kołakowskiego, która zadenuncjowała we władzach partyjnych w 1950 roku profesora Tatarkiewicza za rzekomo nieprzyjazne traktowanie studentów o poglądach marksistowskich i zażądała odsunięcia go od nauczania. To był początek relegowania dawnej kadry uniwersyteckiej i bojówkarskiej działalności młodzieżówek ZMP-owskich. W ten sposób marksistowska ideologia – unikano określenia komunistyczna, jak radził sam Stalin – wkraczała w bramy uniwersytetów. Były to rzeczywiście założycielskie grupy nowego systemu, które okazywały się także bardzo bojowe. Do tego stopnia, że młodzi bojownicy bywali uzbrojeni. Autor przytacza wcale nie anegdotyczną historię, jak to Leszkowi Kołakowskiemu wypadł pistolet z kieszeni podczas jakichś zajęć. Wątpliwości w tej historii dotyczyły tylko tego, czy było to na seminarium Tatarkiewicza czy Kotarbińskiego. Sam Kołakowski zresztą to później potwierdzał, przyznając, że miał nawet dwa pistolety, niemiecki i czeski. A dlaczego? Bo w lasach grasowały jeszcze bandy antykomunistyczne.
Dość przewrotną puentą dziejów instalowania filozofii marksistowskiej w Polsce może być to, że ci, którzy zdobywali w ten sposób władzę na uniwersytetach, usuwając starsze kadry naukowe, zostali usunięci po 1968 roku (gdy zapóźnieni ideologicznie studenci w Paryżu usuwali swoich profesorów) przez kadry twardszych ideologów partyjnych jako ci, co zaczęli wątpić w ‘nową wiarę’, dokonywać rewizji marksizmu, popierać „socjalizm z ludzką twarzą” (bo nie antykomunizm), co poczytywano za zbrodniczą herezją w obozie sowieckim. Dzięki temu jednak, po wyjeździe z kraju, robili kariery na Zachodzie, odżegnując się przeważnie od dawnych nauk i działalności (może prócz Zygmunta Baumana). Były to bowiem często osoby rzeczywiście wybitnie uzdolnione, które uległy totalitarnym pokusom i wpływom, podobnie jak wcześniej w Niemczech Heidegger i inni niemieccy myśliciele. Najczęściej z marksistów stali się gorliwymi liberałami. Leszek Kołakowski pracowicie odwoływał to, co głosił wcześniej - w trzech tomach „Głównych nurtów marksizmu. Powstanie. Rozwój. Rozkład”, o którym to dziele znany myśliciel Szkoły Frankfurckiej Jürgen Habermas powiedział, że pogrzebało marksizm i było wielką szkodą dla lewicy europejskiej. Kołakowski nie był może tak znany na Zachodzie jak Zygmunt Bauman, który zrobił karierę na tzw. postmodernizmie, bo został skojarzony z jakimś konserwatyzmem z powodu swych prac i zainteresowań z pogranicza dziejów myśli filozoficznej i religijnej.
W zamieszczonej na końcu książki rozmowie autora ze Zbigniewem Janowskim pyta on, czy stale trzeba wracać do rozrachunków z komunizmem filozofów, gdy później oni wydorośleli i mieli wybitne osiągnięcia, teraz zaś są już nowe problemy z panującym liberalizmem, który staje się ideologią miękkiego totalizmu. Autor nie przeczy, ale podkreśla, że z powodu późniejszych osiągnięć, nie można usprawiedliwiać wcześniejszych „błędów i wypaczeń”: „Dwudziestoparoletni Kołakowski wysoko nie latał, (…) po prostu sadził głupstwa, które legitymizowały reżim komunistyczny. Poza tym brał czynny udział w wojnie pokoleń, w której instrumenty ideologiczne były tak samo dobre jak pistolety”.
Ideologia czy logika
Ten polski udział w ideologicznym myśleniu i totalitarnej w istocie przemianie świadomości społecznej, w prymitywnym, narzuconym politycznie marksizmie, nie przeminął bez śladu. Przeorał całe polskie życie umysłowe według kategorii sowieckich, dokonał zerwania z zachodnią tradycją myślową, zniszczył ciągłość dotychczasowego polskiego życia umysłowego. W tej sytuacji ostały się tylko nieliczne postacie i kierunki myślowe. Autor książki przytacza tu głównie przedstawicieli „szkoły lwowsko-warszawskiej” czy fenomenologii w osobie Romana Ingardena lub tych, którzy gdzieś na marginesie życia akademickiego starli się zachować dystans i niezależność, jak choćby Henryk Elzenberg, nauczyciel filozoficzny Herberta. Obronili się oni przed wpływami marksizmu, w szczególności jak nauki bardziej ścisłe, logika i metodologia nauk, badania językowe, choć wytaczano również przeciw nim zarzuty, że to „nauki burżuazyjne’. Również one były swego rodzaju odtrutką dla myślenia ideologicznego i politycznego nacisku sowieckiego komunizmu. Ale ze szkoły lwowsko-warszawskiej, założonej przez Kazimierza Twardowskiego, do której przed wojną zaliczano Łukasiewicza. Leśniewskiego, Tarskiego, po wojnie w PRL pozostał tylko Ajdukiewicz. Tarski zdążył tuż przed wojną wyjechać na zachód i stał się w USA jednym z najważniejszych myślicieli tego kręgu, nazywanym tam nawet Einsteinem Zachodniego Wybrzeża w dziedzinie myśli ścisłej. Alfred Tarski, by uściślić rozważania filozoficzne i logiczne stworzył kategorię metajęzyka, według którego można było dopiero formułować pojęcie prawdy. Na gruncie europejskim szkoła lwowsko-warszawska konkurowała poniekąd z Kołem Wiedeńskim neopozytywistów i szkołą anglosaską, ale z czasem wiedeńczycy przyznawali się do wpływów lwowiaków i warszawiaków. Angielski myśliciel Bertrand Russel po napisaniu z Albertem Whiteheadem swego głównego dzieła Principia Mathematica przyznał, że zrozumiało je tylko sześciu ludzi, w tym trzech Polaków. W Ameryce Alfred Tarski, gratulując wybitnemu logikowi i matematykowi Emilowi Postowi jego pewnej teorii, zapytał go żartobliwie, jak to możliwe dojść do takich osiągnięć, nie pochodząc z Polski. Na co Post łamaną polszczyzną odpowiedział: „Może nie mówię dobrze po polsku, ale urodziłem się w Augustowie”. Sam Tarski, zapytany kiedyś w Berkeley, jak można tyle osiągnąć w naukach najściślejszych, powiedział: „To proste. Trzeba być Żydem albo Polakiem. Albo najlepiej obydwoma naraz”.
Tymczasem w kraju po wojnie logicy musieli toczyć podjazdowe i zakulisowe walki z ideologami. Wcześniej był jeszcze przypadek Leona Chwistka, kiedyś przyjaciela katastrofisty o ambicjach również filozoficznych Witkacego (o którym też jest rozdział w książce), ekscentrycznego myśliciela, wybitnego logika, jednego z trzech Polaków, których wymieniał Russel, a także awangardowego artysty, malarza i teoretyka sztuki, który jednak jak wielu tak postępowych ludzi zaczął mieć skrzywienie lewicowe, popadł w zależność od sowieckiego komunizmu i źle skończył. Po wybuchu wojny wyjechał do sowieckiego już Lwowa, a później zmarł gdzieś w głębi Rosji.
Zupełnie inny był Ajdukiewicz, człowiek nastawiony bojowo, uczestnik Wielkiej Wojny, później wojny polsko-bolszewickiej, w której był dowódcą batalionu artylerii, a potem pociągu pancernego. Tak zaprawiony przetrwał marksizm powojenny na jakiejś placówce naukowej w Poznaniu, by wrócić na uniwersytet w Warszawie dopiero w połowie lat 50. Jedyny, który przetrwał ideologiczną ofensywę sowiecką, jakiej ulegli zbyt liczni, jak się okazuje, i coraz młodsi pracownicy niwy filozoficznej. Autor książki przedstawia jeszcze wiele innych sylwetek ważniejszych i mniej ważnych myślicieli różnych orientacji, jak Andrzej Walicki, Krzysztof Pomian, o. Józef Bocheński, Krzysztof Michalski, Ryszard Legutko, przy czym nie ukrywa, że jego sympatie nie są po stronie myślicieli zideologizowanych. Warto tu jeszcze wymienić postać Barbary Skargi, która została wywieziona do łagrów sowieckich pod koniec wojny, powróciła dopiero w 1956 roku i wtedy pozwolono jej łaskawie po tzw. odwilży politycznej na pracę filozoficzną jednak bez praktyki dydaktycznej. Można by tu dołączyć podobny przypadek Tadeusza Płużańskiego, oskarżonego w procesie rotmistrza Witolda Pileckiego, który po wyjściu z więzienia dostał również łaskawą zgodę na studia i pracę w dziedzinie filozofii.
Książka Piotra Nowaka przedstawia więc nie tylko sylwetki i osiągnięcia polskich myślicieli filozoficznych, ale i kawałek historii Polski przełomowej, jak widać, w XX wieku. Chodzi jednak tylko o to, by po tym wszystkim to myślenie nie skończyło się na postaciach takich jak profesorowie Środa i Hartman…
Piotr Nowak, Filozofowie (w trzech słowach), Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/703812-exlibris-filozoficzny-lektura-na-lato