„Myślę, że wiele osób jest letnich ze strachu przed tym, że musieliby świadczyć. A tak cichutko, w kącie siedzą, głupio nieświadomi, że grzech zaniechania może okazać się najgorszy. Czy moje piosenki kogoś nawrócą? Chciałbym, ale bardziej myślę, że ważniejszy jest sygnał, że mówię o tym, że jestem człowiekiem wierzącym, że się modlę” — mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl krakowski muzyk Tomasz Radziszewski, gitarzysta zespołów Pio Szorstkien i Świetliki.
wPolityce.pl: Na początku proszę wyjaśnij, czym jest Pio Szorstkien.
Tomasz Radziszewski: To, kiedyś był duet wokalno-instrumentalny, Piotr Korsuń i ja. Piotrek twórczo obsługiwał komputerowe bity i sample czyli rytmy i dźwięki, powiedzmy ambientowo-uliczne, a ja grałem i śpiewałem. Razem nagraliśmy trzy płyty „Signum”, „Tajemnice radosne” i „Algorytm Pranziniego”. Czwarty album „54” nagrałem już sam. Zrobiliśmy parę teledysków, ale nie zagraliśmy żadnego koncertu. Mam takie wrażenie, że powstanie tego zespołu, to nie był przypadek. Wiele miałem zespołów wcześniej, która pojawiały się i znikały. Ale wtedy nie byłem jeszcze gotowy. Musiałem dojrzeć. I pewnego dnia w pracy (bo pracuję na etacie, by zarobić na chleb) posadzono mnie w pokoju z Piotrkiem, a bez niego nic by nie było. I tak się zaczęło. Przypadek? Nie sądzę.
Jest nadzieja, że kiedyś zagracie koncert?
CZYTAJ TAKŻE Pio Szorstkien – muzyka autentycznej i szczerej modlitwy. Jak dziś można śpiewać o Bogu?
Chciałbym. Zawsze sobie obiecuję, że kolejna płyta będzie tak prosta, że zbiorę zespół i po kilku próbach będziemy mogli zagrać koncert. Ale do tej pory nie znalazłem w sobie siły, by to zrobić. Byłem ostatnio na koncercie The Kills. Pan gra na gitarze, pani śpiewa, bębny z automatu, instrumenty z taśmy. I tak to żarło. Gdybym umiał tak zaśpiewać, wszystko byłoby łatwiejsze. Może głównym powodem, że nie gram koncertów jest obawa, że na scenie nie podołam. Ale nigdy nie mów nigdy.
Pio Szorstkien jest dla mnie kombinacją duchowości psalmowego lamentu i inteligentnego gitarowego rocku, czyli dosyć rzadkiej kombinacji. Do jakich słuchaczy kierujesz swoje utwory?
Tu przytoczę anegdotę, gdy Świetliki chciały wydać pierwszą płytę, wydawca w ramach biznes planu, policzył studentów polonistyki ze wszystkich uczelni i uznał, że mu się opłaci. Ja podobnie, liczę na biskupów, duchowieństwo, osoby konsekrowane i cały lud odkupiony (śmiech.) Tak na poważnie to chciałbym trafić do wszystkich, ale chyba udaje mi się do takich słuchaczy, którzy słuchają całych płyt, nie tylko piosenek wybieranych przez algorytm.
„Jedną nogą stoję w rock and rollu, a drugą w Soborze Trydenckim” mówiłeś kiedyś opisując swoją działalność. Co dostałeś od Soboru Trydenckiego to jasne dla każdego, kto zna twoje teksty. A co dostałeś od rock and rolla? Czy tylko muzykę jako formę czy coś jeszcze?
Gram na gitarze od 40 lat. To jest moje równoległe życie, odskocznia od szarej codzienności. Nie wyobrażam sobie, bym mógł tego nie robić.
Czy odczuwałeś kiedyś konflikt między światem wiary a światem muzyki?
Nie, wiara i muzyka są tak blisko. Ale muzyka nie ma obowiązku być przedłużeniem liturgii. Czy muzycy mają większe problemy z wiarą niż przedstawiciele innych zawodów? Czy się gorzej prowadzą? Pewnie nie. Czy przy pomocy muzyki są tacy którzy walczą z dobrym obyczajem, wiarą, a nawet z Bogiem? Tak, ale niecne używanie, nie wynika z natury muzyki. Konflikt jest taki, że trzeba iść spać, by rano wstać do roboty, a tak by się jeszcze pograło.
Kiedyś chciałem rozmawiać z Robertem Friedrichem Litzą o „chrześcijańskim rocku”, ale ten natychmiast skończył rozmowę mówiąc, że „nie istnieje coś takiego”. Jakie jest twoje zdanie? Czy istnieje rock chrześcijański? Czy to w ogóle jest ważne?
Dla mnie to nieważne. Nie dlatego słucham muzyki.
No, dobrze, ale jak możesz to skomentować jako muzyk wierzący? Kiedy piszesz piosenki, czy jesteś świadomy ich, „potencjału ewangelizacyjnego”? Czy on jest w ogóle potrzebny?
Jestem świadomy odpowiedzialności jaką biorę na siebie. To co robię idzie teraz na konto mojej religii. Katol, hipokryta, dewot, bigot, świętoszek itp., łatwo można dostać łatkę. A najtrudniej być prorokiem we własnym domu.
Myślę, że wiele osób jest letnich ze strachu przed tym, że musieliby świadczyć. A tak cichutko, w kącie siedzą, głupio nieświadomi, że grzech zaniechania może okazać się najgorszy. Czy moje piosenki kogoś nawrócą? Chciałbym, ale bardziej myślę, że ważniejszy jest sygnał, że mówię o tym, że jestem człowiekiem wierzącym, że się modlę. Ale co w tym takiego wielkiego?
Wojownicy Maryi, to są goście. Stare chłopy z różańcem maszerujący przez miasto. Szacun. Czy bym tak umiał? A za chwilę przyjadą gorliwi muzułmanie i rozłożą swoje dywaniki na środku rynku. A chrześcijanie, w zasadzie postchrześcijanie, cichutko, w kącie siedzą, gotowi by zostać towarem na targu niewolników. Ale człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Kiedyś czytałem historię, oczywiście nie pamiętam kogo, jak jakiś światły kapłan, chyba zarozumiały dominikanin, w czasie kazania swego współbrata, siedział w konfesjonale, i to kazanie wydawało mu się tak złe i beznadziejne, ale wtedy przyszedł do spowiedzi ktoś, kto nie spowiadał się od wielu lat i wyznał, że właśnie to kazanie skłoniło go do tego. To te moje piosenki może też zarezonują z czyimś sumieniem.
Czy mylę się twierdząc, że temat Boga chrześcijańskiego w muzyce popularnej już prawie nie istnieje? Jak to jest śpiewać o Bogu dziś w Polsce?
Kariery się na tym nie zrobi. I nie jest to tylko mój problem, ale całej popkultury. Boga ma nie być. Religi ma nie być. Dla świata się to źle skończy, ale dla mnie liczy się to, co mówi Pan Jezus: „jeśli ktoś się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie”.
Z drugiej strony, wydaje mi się, że w polskiej muzyce rockowej jest pewna tradycja śpiewania o Bogu, albo o metafizyce. Na ile czujesz się spadkobiercą czy kontynuatorem tej tradycji?
Nie jestem znawcą polskiej muzyki rockowej, a i światowej też. Tak jakoś wyszło. Oczywiście wiem, są Litza, Maleo, Budzyński, Jacaszek. Ale czy mogę się do nich podpiąć? Czy mamy jakieś estetyczne punkty wspólne? Trudno mi to ocenić.
Jako anegdotę wspomnę, że gdy Pio Szorstkien powstał, to napisałem do Tomka Budzyńskiego, czy nie chciał by zaśpiewać. Wydawał mi się osobą najbardziej do tego projektu pasującą, ale nic z tego nie wyszło. Gdy zbierałem fundusze na pierwszą płytę i Litza i Maleo pomogli mi, apelując do swoich fanów. Tak to każdy pracuje w swoim bożym ogródku. Może powinienem powoływać się na związek z Grzegorzem Gerwazym Gorczyckim, bo kościół w którym był proboszczem, codziennie mijam, idąc do pracy?
W utworze „Dziewczyna, diabeł i dziecko” z albumu „Algorytm Pranziniego” z 2021 r., śpiewasz o kobiecie w ciąży, która chce zabić swoje dziecko. Obraz poetycki dosyć precyzyjny, ale bardzo niepopularny. Czy przez brak poprawności politycznej miałeś przez to jakieś problemy?
Wprost nie, jestem za mały, lewactwo wie, że najlepszym sposobem zniszczenia przeciwnika jest jego przemilczenie.
Jak zareagować na to przemilczenie? Zostać wiernym sobie?
Nie inaczej. Dla mnie najgorszą perspektywą jest zostać bohaterem anegdoty, o Styce, który z pasją i nabożeństwem malował obrazy Matki Bożej. Ukazała mu się więc Maryja i rzekła: „Ty, Styka, ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj DOBRZE”. Bardziej się boję, że to co robię, jest tylko amatorską grafomanią i to jest powód, powiedzmy, umiarkowanej popularności, niż martwię się kłodami rzucanymi pod nogi przez siły diabelskie. Wydawało mi się, że gdy władzę sprawowała strona deklarująca brak wrogości do kościoła, to w mediach nie będzie zapisu na takich wykonawców jak ja, ale nastąpiła tylko wymiana Scorpionsów na Zenona.
Nowy album Pio Szorstkiena, opublikowany końcem ubiegłego roku ma tytuł „54”. Jest historia, która stoi za tym tytułem, prawda?
Tak. 54, bo tyle dni trwa Nowenna pompejańska. Byłem chory, modliłem się, odmawiałem różaniec. Zostałem wysłuchany. Żyję.
I teraz śpiewasz o tym. Jest coś fascynującego z tą Nowenną, prawda?
Wierzę w jej moc, ale to nie są zaklęcia, jakaś numerologia. Modliłem się, bo wiedziałem, że mam prawo prosić. Przecież Jezus przez cały czas swojej obecności na ziemi uzdrawiał chorych. Ale z tyłu głowy mam świadomość, że to wszystko się skończy. Wcześniej też śpiewałem o śmierci i umieraniu, ale bardziej to były figury literackie. Teraz po odmówieniu nowenny, kilkukrotnym dodajmy, takim cierpliwym zdrapywaniu z siebie kurzu oschłości, mam nadzieję, że przechodzą drogę z etapu wiary, poprzez nadzieję do miłości.
Bartolo Longo, Henri Pranzini (Longo - włoski błogosławiony, Pranzini - francuski morderca który się nawrocił przed śmierć, przyp. red.)…, to postaci, o których śpiewasz w swoich piosenkach. Ludzie, którzy żyli w wielkim grzechu, a potem poczuli Boże miłosierdzie. Co jest fascynującego właśnie w takich historiach?
Właśnie Boże miłosierdzie. I siła modlitwy. Pranzini, to pierwszy cud małej Tereski, mojej ulubionej świętej. Ona nas uczy, że musimy się modlić za siebie, ale i za innych. Prosić o rzeczy wielkie, ale i małe. Może przede wszystkim małe. Nie wolno myśleć, że głupotami nie zawraca się głowy Panu Bogu. Wręcz przeciwnie. Trzeba cały czas pukać do nieba bram. A gdy Bartolo Longo leżał chory, poskarżył się Matce Bożej, że jak może głosić siłę modlitwy różańcowej, jeśli sam leży umierający. I został uzdrowiony. Ja zrobiłem tak samo, powiedziałem: „Matko Boża pomóż! Wszystkim śpiewam, że mnie uzdrowiłaś, nie możemy przecież wyjść na kłamców”.
Dziś w polskim Kościele bardzo popularna jest duchowa praktyka uwielbienia Pana Boga przez muzykę. Muzyka Pio Szorstkien jest trudna, a emocje, które wywołuje nie są zawsze przyjemne. Wbrew temu, czy to nie jest tak, że nawet w takiej muzyce można oddać chwałę Boga?
Kto śpiewa dwa razy się modli. Może porównam to co robię, do obrazu Caravaggio Madonna pielgrzymów. Niektórym wystarczy obraz Jezusa i Maryi, a brudne nogi pielgrzymów są dla nich czymś niestosownym, zgrzytem i dysonansem. A dla mnie to te brudne nogi pokazują przebytą drogę do nieba.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/692254-wywiad-radziszewski-brudne-nogi-pokazuja-droge-do-nieba