Popularny angielski zespół folk/rockowy Mumford & Sons niedawno wyrzucił jednego ze swoich członków.
Wiadomość, która sama w sobie nie jest niczym specjalnym (zwłaszcza gdy wiemy, że wspomniany zespół jest muzycznie zupełnie nieciekawy), bo takie rzeczy zdarzają się regularnie w świecie biznesu rockowego.
Jest w tym jednak coś, co zwraca uwagę na całą sytuację.
Winston Marshall nie został wyrzucony z powodu problemów z narkotykami lub alkoholem, ani dlatego, że po prostu nie mógł nadążyć za męczącym tempem komercyjnej maszynerii muzycznej. Nie.
Marshall, który gra na banjo, został wyrzucony, ponieważ pozwolił sobie napisać w mediach społecznościowych, że polubił książkę konserwatywnego autora.
Chodzi o książkę Andy’ego Ngo, w której autor opisał niebezpieczeństwa dla demokracji jakie niesie ze sobą ruch Antifa. Rocker pochwalił książkę na Twitterze, opisał Ngo (niegdyś pobitego w protestach Antifa) jako „odważnego człowieka” i tak skończyła się jego kariera w Mumford & Sons. Pozostali członkowie zespołu doszli do wniosku, że tym wsparciem Marshall „dezorientował” ich fanów.
Totalitaryzm ideowy
Historia dobrze ilustruje ideologiczną jednolitość współczesnej amerykańskiej kultury popularnej, w której, podobnie jak w amerykańskiej lewicy, dominuje polityczna poprawność oraz totalitaryzm ideowy.
Nie jestem naiwny. Oczywiście, doskonale zdaję sobie sprawę, że muzyka rockowa zawsze była zdominowana przez „libertyńskie” ideały ruchu hippisowskiego i ruchów społecznych lat sześćdziesiątych. Podążanie za rockowym stylem życia z definicji oznaczało poruszanie się w sferze lewicowo-liberalnych idei politycznych, przede wszystkim związanych z rewolucją seksualną. Jednak atmosfera, która wykreowała się w branży muzycznej w ciągu ostatnich dziesięciu lat, a która charakteryzuje się coraz mniejszą swobodą i prawem do własnego zdania, jest silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Zapytajcie Johnny’ego Lydona. Kiedy piosenkarz legendarnego punkowego zespołu Sex Pistols odważył się wesprzeć Donalda Trumpa w ubiegłorocznych wyborach prezydenckich, lewicowy establishment go za to „ukrzyżował”. Kiedy Lydon próbował wyjaśnić, że jest tylko „Anglikiem z klasy robotniczej” i że wsparł jedynego polityka, który mówił o ludziach z tej klasy społecznej, powiedziano mu, że „zdradził punka”. Trzeba przyznać, że pojawiły się również głosy w jego obronie, przyznające, że akurat Lydon pozostał wierny punkowym ideałom, takim jak bezkompromisowość i autentyczność. Te głosy były jednak w mniejszości.
Jest coraz mniej ludzi takich jak Lydon, którzy chcą jasno wyrazić swoje stanowisko. Autocenzura działa skutecznie. Tak samo jest w Polsce. Czy zauważyli Państwo, żeby chociaż jeden z polskich katolickich celebryteków otwarcie poparli decyzję Trybunału Konstytucyjnego o zakazie aborcji eugenicznej? Ja też nie. Z drugiej strony było kilku z nich, którzy opowiedzieli się za Strajkiem Kobiet.
Lewica na Zachodzie, jak dobrze czuje Johnny Lydon, od dawna jest mniej zaniepokojona minimalną płacą i związkami zawodowymi, niż wysyłaniem dzieci na operację zmiany płci tak szybko, jak to możliwe. I taka „ewolucja” jest widoczna w kulturze rockowej i idei „rockowego buntu”, który stał się tylko ślepym narzędziem w rękach „postępu”.
W Gazety Wyborczej niedawno ukazał się artykuł dotyczący ruchu „riot grll”. To kobiece zespoły z amerykańskiej sceny punkowej lat 90. propagujące feministyczne idee. Tytuł artykułu brzmiał „W jej biodrach jest rewolucja”. Będę szczery i przyznam, że jakieś 10 lat temu uznałbym taki tytuł za niedokładny, za banalizacje bunt, który feministki punkowe wprowadziły na scenę.
Teraz jednak mogę jasno stwierdzić, że tytuł ten jest bardzo precyzyjny. Riot grll, podobnie jak feminizm trzeciej fali, za którym podążali, tak naprawdę nie przyniósł kobietom i całemu światu nic poza dalszą banalizacją stosunków seksualnych i łatwiejszym podejściem do zabijania nienarodzonych dzieci. Jednocześnie weszli do mainstreamu, utonęli w przemyśle modowym i rozrywkowym, który przekształcił ich „bunt” w komercyjną markę.
Henry Rollins, były wokalista zespołu Black Flag i kolejna legenda sceny punkowej, powiedział kiedyś, że „małżeństwa gejów to punk rock”. Rollins mówi bzdury. Dzisiejsze „małżeństwa” gejów bardziej przypominają te dawne rockowe dinozaury przemysłu muzycznego, przeciwko którym kiedyś protestował punk. Prawda jest taka, że dzisiaj prawdziwy punk (jeśli przez ten termin rozumiemy bunt przeciwko narzuconym normom) jest właśnie tradycyjnym małżeństwem mężczyzny i kobiety.
Ci, którzy w nim żyją i chcą je zachować dla siebie i swoich dzieci, protestują przeciwko konformizmowi i totalitaryzmowi, które dominują w dzisiejszym społeczeństwie. Ale jak widać także w kulturze popularnej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/544905-tradycyjne-malzenstwo-mezczyzny-i-kobiety-to-punk-rock