„Ford vs Ferrari”. Podoba wam się ten tytuł? Mnie bardzo. Krótki i mówiący wszystko o filmie, jaki mamy oglądać. A jednocześnie jest to tytuł intrygujący, bo przecież o wojnie między dwiema kultowymi markami samochodów nie wiemy aż tak wiele. No, ale europejscy dystrybutorzy nie podzielają mojego zachwytu nad amerykańskim tytułem i zmienił go na…kuriozalny ”Le Mans ‘66”. No tak, lepiej przyciąga widzów do kina niż jakieś Fordy i Ferrari.
A warto bardzo ten film obejrzeć. „Ford vs Ferrari” opowiada o legendarnym 24 godzinnym wyścigu na torze Le Mans w 1966 roku. To tam ostatecznie niepokonanej ekipie Ferrari wyzwanie rzucił zespół Forda. Wszystko dzięki marzeniu konstruktora Carrolla Shelby (Matt Damon), który po zakończeniu kariery na torze zapragnął zbudować pierwszy prawdziwy amerykański samochód wyścigowy. Zaraził tą ideą urażonego butą i cwaniactwem Enzo Ferrariego (koncernowi Ford nie udało się przejąć marki) Henry’ego Forda II (Tracy Letts). Shelby buduje prototyp legendarnego Forda GT40 MK I, sadzając za kółko genialnego i zarazem krnąbrnego kierowcę Kena Milesa (Christian Bale). Brytyjski imigrant i weteran II wojny światowej to typowy outsider, nie zwracający uwagi na konwenanse marzyciel. Shelby to jego przeciwieństwo. Jest również marzycielem, ale potrafi grać z systemem. Obu łączy jedno. Są mentalnymi kowbojami, którzy zamieniają wierzchowca na mruczącą metalową bestię. Jest ona dla nich czymś więcej niż samochodem i kochanką. Bestia jest częścią ich osobowości.
James Mangold uwielbia opowiadać o takich facetach. Marzycielach, indywidualistach i przemielonych przez system kowbojach. Taki był przecież walczący z zepsuciem miasteczka szeryf Freddy (Stallone) w „Cop land” i odrzucony superheros Logan (Jackman). A Johnny Cash (Phoenix) w „Spacerze po linie” ? To tez outsider stający się legendą. Mangold to w końcu reżyser remaku „3:10 do Yumy” również z Balem w głównej roli. Duet Miles/Shelby mają kowbojską fantazję i bezczelność na torze. Shelby jest patriotą marzącym o tym, by USA stało się wyścigową potęgą. Obaj wiedzą, że są w mackach wojny pazernych korporacji, które ostatecznie wycisną dla własnych korzyści każdego ideowca. Oni jednak pozostają przy swoich wartościach- męskiej przyjaźni, poświęceniu i ofierze, jaka w tej świetnie opowiedzianej historii się pojawia.
Mangold nie podkręca emocji na torze jak Ron Howard w „Wyścigu”, ale równie sugestywnie pokazuje moc blaszanych bestii. W latach 60-tych wyściga na torach nie były tak obwarowane najlepszymi systemami bezpieczeństwa jak dziś. Wtedy żaden kierowca nie wiedział czy wyjdzie z wyścigu żywy. Również publika była narażona na trafienie większym lub mniejszym kawałkiem maszyny. To wszystko u Mangolda wybrzmiewa.
Mnie jednak za serce złapała uniwersalna historia przyjaźni dwóch facetów gotowych umrzeć za swoje marzenia. Matt Damon i Christian Bale ( to zdumiewające, że w poprzedniej roli ten chuderlak był otyłym politykiem) tworzą duet godny najważniejszych ekranowych par Hollywood. Mam nadzieję, ze jeszcze coś razem zagrają.
5/6
„La Mans ‘66”, reż: James Mangold, dystr: Imperial-Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/475400-le-mans-66-porywajace-kino-nie-tylko-o-wyscigach