Jestem olśniony filmem Jorgosa Lantimosa „Faworyta”. Obejrzałem go natychmiast, gdy pojawił się w Canal Plus. Pamiętam, co o nim pisano przed rokiem, choćby w kontekście Oscara przyznanego Olivii Colman za rolę angielskiej królowej Anny Stuart. I dorzucam swoje trzy grosze.
Piękne zdjęcia (rybie oko, przez które oglądamy korytarze królewskiego pałacu!), wyśmienita scenografia, sugestywne tło muzyczne, kilka świetnych ról. Już to wystarczy, aby się filmem zachwycić. Tu każda scena coś znaczy. Rytm akcji raz ekscytuje, a raz przygnębia. Mnie jednak oszołomiło w nim coś jeszcze. Świetna recepta na poszukiwanie prawdy o człowieku w dawniejszych epokach.
Stylistyka tego filmu jest nowoczesna, niektóre sceny (groteskowy taniec księżnej Marlborough podczas królewskiego balu) trudno uznać za muzealne oddanie realiów. A jednak nie ma w nim tego, co mnie we współczesnej popkulturze drażni, kiedy próbuje się zajmować historią. Unowocześniania na siłę, braku poczucia, że tamci ludzie czymś się od nas różnili. Oni są z ducha XVIII w., tak jak we francuskiej „Śmieszności” Patrice’a Leconte’a. Takie obrazy można polecać jako materiały pomocnicze do lekcji historii.
W „Faworycie” jest okrucieństwo czasów. Oddanie nie tylko dziwacznych obyczajów (wyścig kaczek bawiący dworskich notablów), lecz i logiki drobiazgowej, opartej na różnych rytuałach hierarchii. Ona jest w Anglii nieco inna niż w społeczeństwach europejskich. Świetnie uchwycono sens tamtejszej polityki. Królowa może sobie pozwolić na kaprysy, nawet zadać cios dygnitarzom zależnym od jej łaski, ale musi tolerować parlament, a lider torysowskiej opozycji, pan Harley, jest wpływową postacią, po trosze jej partnerem. Równocześnie jest to nadal społeczeństwo, w którym kastowe bariery czynią walkę o miejsce w hierarchicznym porządku czymś rozpaczliwym. Marzę, aby ktoś pokazał równie drapieżnie kawałek historii dawnej Polski. Materiału byłoby aż nadto.
Mamy też przyczynek do losów kobiet. Angielska królowa, jeśli nie miała kurateli męża, była jedyną przedstawicielką swojej płci, która mogła coś narzucić mężczyznom. Z kolei jej faworyty dobijały się jakiejś podmiotowości poprzez jej pozycję. Anna nie miała szans na legendę Elżbiety I, ale miała – zdaje się – naprawdę lesbijskie skłonności. Stąd pozycja księżnej Marlborough, apotem jej następczyni. Stąd swoiste „rządy kobiet”. Ale był to status iluzoryczny. Sama królowa to kobieta schorowana, cierpiąca po stracie licznych dzieci. Faworyty skazane są na rozpaczliwą walkę między sobą, co prowadzi donikąd, skazuje na upokorzenia, rozpacz.
Pokazując to, twórcy filmu wystrzegali się ideologii, którą jest podszyta część współczesnych historycznych obrazów. Kręcąc w 2012 r. „Kochanka królowej”, o duńskim reformatorze rządzącym poprzez kobietę, Nikolaj Arcel optował zbyt dydaktycznie za postępem. „Faworyta” nie optuje za niczym, pokazuje tylko, jak było.
Jej główne bohaterki są głęboko ludzkie, nawet jeśli odpychające – to koncert nie tylko Olivii Colman, lecz i Emmy Stone (Abigail) oraz Rachel Weisz (księżna Marlborough). A wokoło wyraziste twarze mężczyzn, na czele z moim ulubionym Nicholasem Houltem w roli groteskowego pana Harleya.
Czy odkrycie, jak bardzo człowiek jest nieszczęśliwy w najbardziej eksponowanych historycznych rolach, to coś przełomowego? Mnie wystarczy, że dochodzimy do niego, po raz setny, z zaciśniętym gardłem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/473059-rzady-nieszczesliwych-kobiet