Steven Soderbergh bywa nierównym reżyserem. Zdobywca Złotej Palmy w Cannes („Seks, kłamstwa i kasety wideo”) i Oscara („Traffic”) nawet w swoich gorszych filmach jest jednak reżyserem zdyscyplinowanym. Soderbergh wyrósł z kina niezależnego i mimo serii typowo hollywoodzkich filmów (seria „Oceans…”), pozostaje artystą lubiącym eksperymentować z filmową formą (serial „Mozaika” i nakręcona IPhonem „Niepoczytalna”). Nawet w filmach o małym budżecie nie ma żadnego problemu z kompletowaniem najlepszej obsady.
Dlatego tak bardzo dziwi jego netflixowa wpadka pod tytułem „Pralnia”. Ten film jest wyprany z pomysłowości i stylu reżysera „Magic Mike”. Nie pomaga mu nawet magia nazwiska Meryl Streep i reszty gwiazd w epizodach na czele z Sharon Stone.
Pamiętacie jeszcze aferę Panama Papers, która w 2016 roku pokazała jak możni tego świata unikają płacenia podatków? Z firmy prawniczej Mossack Fonseca wyciekły miliony dokumentów, pokazujących skalę działa wielkich korporacji stojących za łapówkami, machlojkami…a zresztą, co się będę rozwodził nad szczegółami. Steven Soderbergh zrobił film o tym, że bogactwo 1% jest czymś paskudnym i wstydliwym. Po twórcy hagiograficznego elaboratu „Che” trudno spodziewać się specjalnej miłości do zaplutych i reakcyjnych bogaczy. Natomiast można oczekiwać błysku i oryginalności, jakie reżyser miał nawet w mniej udanych swoich filmach.
Tym razem Soderbergh imituje. „Pralnia” to zlepek narracji wyjętych z satyr Adama McKaya („Big Short”, „Vice”). McKay również może irytować (choć ja należę do wielkich fanów jego kina), ale jest przynajmniej, mimo roztrzepanej i chotycznej narracji, poukładany i spójny. Wie, gdzie chce wbić szpilę i jakie emocje w widzu poruszyć. Soderbergh w „Pralni” wygląda natomiast jak dziecko, które rozsypuje klocki, z których nie potrafi potem zbudować kształtnej kontrukcji. Opowieść o wojnie z nieuczciwymi ubezpieczycielami zdeterminowanej wdowy (Meryl Streep) ma stanowić główny wątek filmu, a co chwila się rozjeżdża na boki. Zaglądamy do Chin, na Bahamy i śledzimy romansidło z wielkimi pieniędzmi w tle w rodzinie bogatego afrykańskiego imigranta, a wszystko podlane jest bezczelnie ironiczno-nihilistycznym komentarzem założycieli Mossack Fonseca (Gary Oldman i Antonio Banderas).
Soderbergh chciał pokazać jak machlojki na szczycie finansowego przewodu pokarmowego niszczą tych najmniejszych i bezbronnych wobec coraz bardziej oligarchicznego systemu kapitalistycznego. Przez natłok postaci i wątków ta prawda nie wybrzmiewa.Nie pomaga też różna temperatura aktorstwa. McKay potrafi utrzymać swoje gwiazdy balansujące na granicy występu w dramacie i odlotu z Saturday Night Live. U Soderbergha przerysowani Goldman i Banderas gryzą się z neurotyczną Streep i przeżywającymi koszmar przez firmy-wydmuszki właścicielami stateczków wycieczkowych (Dawid Schwimmer, Robert Patrick).
„Pralnie” ogląda się przyjemnie, mimo tego, że jego wymowa jest ostatecznie przerażająca i złowieszcza. Ja jednak od duetu Soderbergh i scenarzysty Scotta Z. Burnsa wymagam znacznie więcej. Ten duet dał nam „Intryganta”, „Panaceum” i „Contagion”. Bałaganiarka i wtórna „Pralnie” jest ich najsłabszym filmem.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: „Vice”, czyli rasowa satyra polityczna! RECENZJA i wywiad z twórcami
3/6
„Pralnia” dostępna na NETFLIX
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/469190-soderbergh-o-panama-papers-balaganiarska-i-wtorna-pralnia