Polacy pożegnali aktora z miłością i szacunkiem należnym królom. Czy tylko nas rozśmieszał? A może przede wszystkim wzruszał.
Pamiętam od zawsze historię, którą opowiadano sobie w kręgu aktorów. Na egzaminie wstępnym do szkoły teatralnej kandydat dostaje polecenie: „Proszę opowiedzieć coś, co rozśmieszy Jana Kobuszewskiego”.
Kandydat widzi aktora siedzącego za egzaminacyjnym stołem. „A który to?” – pyta z niezmąconym spokojem.
Ciężko było nie wiedzieć w Polsce, kto to jest Kobuszewski. Pierwszy raz na scenie widziałem go w 1974 r. w„Chorym z urojenia” Moliera w Teatrze Polskim w reżyserii Wandy Laskowskiej. I pamiętam swoje odczucie: choć główną gwiazdą był reprezentant o wiele starszego pokolenia, Tadeusz Fijewski, to przecież tyczkowaty Kobusz (już wtedy tak o nim mówiono w moim domu) w roli Doktora Biegunki podnosił rangę spektaklu. Znaliśmy go z telewizji. Rodzice często wspominali „Wielokropek”, dość prościutki, a przecież śmieszny show Kobuszewskiego z Janem Kociniakiem. W latach 60. nie mieliśmy jeszcze telewizora. Musieli go więc oglądać u kogoś. Gdy już go kupiliśmy, w roku 1970, na ekrany wszedł „Gallux Show”, zwariowane widowisko Olgi Lipińskiej z galerią najlepszych polskich aktorów komediowych i kabaretowych. Potem były „Właśnie leci kabarecik” i „Kurtyna w górę” – Lipińska tworzyła własny świat, humoru surrealistycznego, ale z przebitkami na polską rzeczywistość. Pan Janeczek – niedorzeczny, chytreńki, cały w minach, czasem w zbyt krótkich spodniach – to cały czas centralna postać tego świata.
Nieco wcześniejszego kabaretu Dudek Edwarda Dziewońskiego, z salki kawiarni Nowy Świat, nie widziałem. Ale znaliśmy Dudka z płyt, z fragmentów w telewizji. Kobuszewski był także tam centralnym bytem. Prawie demoniczny Majster ze sławnego skeczu „Ucz się, Jasiu”, oddającego peerelowskie obyczaje, ale także narrator inteligentnego monologu „Rozum”. I mistrz aktorskiej piosenki. Człowiek, którego każda mina, każdy dąs, wywoływały paroksyzmy śmiechu Polaków.
Skąd takie nagromadzenie ludzi z naturalną vis comica w tamtych pokoleniach, pojęcia nie mam. Kobuszewski, rocznik 1934, syn warszawskiej rodziny, która zdołała przeżyć wojnę, za pierwszym razem nie zdał do szkoły aktorskiej. Podobno Jacek Woszczerowicz zajrzał mu w zęby i orzekł: „Nie nadaje się”. Za drugim razem jednak przyjęto drągala z końską twarzą, otwierając drogę jednemu z największych aktorskich fenomenów
Początkowo grywał równie często w komediach, jak w dramatach. W Narodowym pod batutą Kazimierza Dejmka był Mefistem w „Kordianie” (1965 r.) i Pelikanem w sławnych „Dziadach”, które stały się przyczyną studenckiej rewolty. W„Janie Macieju Karolu Wścieklicy” Witkacego (rok 1966) z powodzeniem kreował postać tytułową, to podobno jedno z jego największych osiągnięć aktorskich.
Po 1968 r. zespół Dejmka rozpędziła komunistyczna władza, a Kobuszewskiego coraz mocniej spychało w repertuar komiczny, w czym pomagały zaangażowania kabaretowe. Sam opowiadał, że ludzie śmiali się już w momencie jego pojawienia się na scenie. Ostatecznie „poddał się”, wchodząc w roku 1976 na ponad 40 lat do zespołu Teatru Kwadrat – założonego przez Dziewońskiego – wyspecjalizowanego w lżejszym repertuarze.
Nie przyjmuję uwag, że szarżował, przerysowywał swoje postaci. Człowiek o takiej fizjonomii i głosie był na to właściwie skazany. Bawił się swoim długim ciałem, wyczyniając nieprawdopodobne wygibasy z Marylą Rodowicz w dwóch odcinkach kabaretu Lipińskiej (piosenka „Maleńki”). Często nadawał swojej wymowie uliczne, warszawskie brzmienia. Ale wszędzie tam, gdzie miał być subtelny, był z naddatkiem. Myślę, że pomagała w tym jego osobowość, człowieka z natury refleksyjnego i nieśmiałego, który się przemógł.
Był kapitalnym odtwórcą ról fredrowskich. W „Damach i huzarach” widziałem go dwa razy. W Teatrze Kwadrat był Rotmistrzem, a w Teatrze Telewizji – Kapelanem. Do ich odtwarzania predestynowała go kultura słowa, właściwa dla tamtego pokolenia. Proszę zauważyć, jaką podczas tych „szarż” zachowywał nienaganną dykcję. Za jego postaciami kryło się prawie zawsze coś więcej. Jego postać Anuczkina w sławnym telewizyjnym „Ożenku” Gogola w reżyserii Ewy Bonackiej (rok 1976) jest niewiarygodnie śmieszna, a przecież tragikomiczna. To skądinąd jeden z najwybitniejszych spektakli komediowych, jaki kiedykolwiek zrobili Polacy.
Otaczała go aura świetlistej melancholii, jaką zaprawiał swoje role, ba nawet piosenki. Coś nieuchwytnego, jak w „Piosence naczelnika Wydziału Grobownictwa” z „Gallux Show”, gdzie kpiąc sobie tekstem Gałczyńskiego z przerysowanej melodramatycznej tragedii, właściwie ją odgrywał. Do ideału śmiechu przez łzy zbliżył się najbardziej w telewizyjnym „Lesie”, rosyjskiej komedii Aleksandra Ostrowskiego (1978 r., reżyseria Edward Dziewoński), gdzie jako Niesczastliwcew, zubożały aktor szlacheckiego rodu, bronił w finale swojej godności. Tu już nie było zabawy. Tu był człowiek przez duże „C”.
Mieliśmy poczucie, że to jego powołanie: bawić nas, wzruszając, i bawiąc, wzruszać. Stąd przekonanie, że nie dostał wszystkich życiowych szans. Agnieszka Osiecka mówiła o nim jako o „niewykorzystanym Chaplinie”, a Marcin Wolski narzekał, że Pan Jan mógł być polskim Fernandelem.
On sam bagatelizował zwłaszcza swoje filmowe aspiracje. Twierdził (podobnie jak Wojciech Pokora), że kino go męczy. Faktycznie odmówił przyjęcia roli Profesora Kleksa, otwierając drogę młodszemu, równie utalentowanemu, koledze Piotrowi Fronczewskiemu. Grywał epizody, najchętniej w filmach Stanisława Barei. Do jego poczucia humoru pasowały jak ulał.
Możliwe, że w teatrze czekała na niego ta jedna rola, gdzie do końca poprowadziłby nas przez śmiech do wzruszenia, może do tragedii, gdzie osiągnąłby wyżyny. Sam wyznał, że marzył o Cyrano de Bergeracu. Nie dane mu było go zagrać.
Warto jednak przypomnieć, że parę razy pokazał siłę swojej charakterystycznej postaci w rolach dramatycznych. To złowrogi Nieznajomy z „Garbusa” Mrożka (u Dejmka w Teatrze Nowym w Łodzi – rok 1975), a nawet tragiczny Lucky w „Czekając na Godota” Becketta, w przedstawieniu przygotowanym przez Antoniego Liberę (1991). A w swoich rozlicznych postaciach komediowych w Kwadracie coraz hojniej sprzedawał nam swoją życiową mądrość. Czy zagrana dwukrotnie rola Siekierowego w„Rozmowach o wycinaniu lasu” Stanisława Tyma to spotkanie z komikiem czy z kimś jeszcze?
Jakim był człowiekiem? – Niesłychanie pogodnym, pomagającym kolegom, świetnie radzącym sobie ze scenicznym stresem i uczącym tego nas, młodszych – relacjonuje Marcin Kwaśny, który siedział z nim dobre parę lat w garderobie Teatru Kwadrat. Od razu nasuwa się anegdota. – Gramy „Sługę dwóch panów” Goldoniego i nagle dochodzi do awarii kolumny. Trzaska, trzaska po raz drugi. Pan Jan, Pantalone, rzuca do publiki: „No w Wenecji nigdy tak często nie grzmiało”.
W młodszym wieku uwielbiał robić kolegom dowcipy. Wychylającemu się ze scenicznej podłogi Damianowi Damięckiemu potrafił podczas grania komedii „Człowiek z budki suflera” Rittnera w Teatrze Narodowym zdjąć spodnie, a potem je założyć, zanim aktor wychynął na powierzchnię. Gdzieś u początków tych igraszek była jednak ta jego pokonana nieśmiałość. Pozostał człowiekiem powściągliwym, nienarzucającym się publice poza teatrem. Ludzie jego generacji nie szukali pozycji celebryty.
Unikał wygłaszania opinii, także politycznych. A przecież… Był człowiekiem Solidarności. W roku 1985 rządowa telewizja namówiła Olgę Lipińską do wznowienia kabaretu, miała to być demonstracja Jaruzelskiej normalizacji. Z czołowych wykonawców nie wystąpił jeden Kobuszewski. Z tych samych powodów w roku 1995 raz jeden porzucił polityczną neutralność. Wraz z Danutą Rinn zaangażował się w kampanię Lecha Wałęsy. Aby powstrzymać Aleksandra Kwaśniewskiego i postkomunistów. Bezskutecznie.
Opowiadał osobie, że chciał być księdzem, a został aktorem – odwrotnie niż Jan Paweł II. Potem przez chwilę nie chodził do kościoła – jak sam powiedział „z głupoty”. Jeszcze później wyróżniał się niezachwianą religijnością, każącą przyjmować dary, ale i ciosy od losu. „Nigdy nie zagrałem niczego przeciw Bogu” – deklarował w wywiadzie. Kiedy w latach 90. Olga Lipińska wznowiła swój kabaret pod antyklerykalnymi i antysolidarnościowymi sztandarami, to chociaż się z nią przyjaźnił (łączyło ich poczucie humoru rodem z Gałczyńskiego), tłumaczył jej przed kamerami, że to niewłaściwa droga.
Swoją żonę, piękną Hannę Zembrzuską, też aktorkę, poślubił w roku 1956, jeszcze na studiach. 50. rocznicę małżeństwa obdarzonego córką obchodzili na Jasnej Górze. Towarzyszyła mu w kolejnych teatrach: Narodowym, Polskim, Kwadracie. Pozostali piękną parą do końca.
Czy upominając się o godność komedianta Niesczastliwcewa w „Lesie” przed 41 laty, Kobuszewski nie opowiadał także o sobie? Ale nie miał przed kim jej bronić.
Polacy żegnają go miłością należną królom.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/466861-odszedl-jan-kobuszewski