Moda na „najntisy” trwa w najlepsze, choć mam wrażenie, że powoli ten trend w popkulturze się wypala. Sylvester Stallone, który w pewnym stopniu rozpoczął modę na powrót do klimatu lat 90-tych „Niezniszczalnymi” zupełnie poległ na wskrzeszeniu Johna Rambo. Również „Stranger things”, czyli serial najmocniej eksploatujący ten obrosły sentymentalizmem okres, nabawił się w ostatnim sezonie zadyszki. A jednak aktor Jonah Hill w swoim reżyserskim debiucie wyciągnął w lat 90tych coś więcej niż sentymentalizm i granie schematami kina tamtego dziwacznego i specyficznego dziesięciolecia.
Jonah Hill nie tylko zrzucił w imponujący sposób wagę, ale też coraz ciekawiej prowadzi swoją karierę. Po nominacjach do Oscara za role w „Wilku z Wall Street” i w „Moneyball” widać było, że nie zależy mu na komercyjnie opłacalnym wizerunku zabawnego grubaska z „Supersamca” i „21 Jump Street”. Nie przez przypadek odrzucił rolę w „Kac Vegas” na rzecz niezależnej komedii „Cyrus” braci Duplass. „Najlepsze lata” w każdym wymiarze dowodzą wielkich ambicji Hilla, przekładającego bycie filmowcem z krwi i kości ponad aktorski celebrytyzm.
Hill nakręcił film bardzo osobisty. W wieku 13 lat też jeździł na deskorolce i szukał swojej tożsamości. O poszukiwaniu własnego ja i akceptacji przez otoczenie są właśnie „Najlepsze lata”. Steve (Sunny Suljic) ma dosyć. Dosyć tego, że przyrodni brat (Lucas Hedges) się nad nim znęca fizycznie i psychicznie, a samotna matka (Katherine Waterston), wiąże ledwo koniec z końcem. Steve’owi udaje się wejść do paczki skaterów (Olan Prenatt, Na-Kel Smith, Gio Galicia), którzy o dziwo młodszego od siebie „skwarka” akceptują. Steve musi wykazać się, że jest odważniejszy , twardszy i lepszy niż starsi koledzy. Tak poznaje pierwsze używki, seks i imprezy. Dla niego najważniejsze jest jednak coś innego. On pragnie poczucia przynależności. Typowe kino o dorastaniu? Nie.
Jestem rok starszy od Jonah Hilla. Choć amerykańskie najntisy poznałem na własnej skórze dopiero w 1999 roku, to dzięki popkulturze zdążyłem nimi na tyle mocno nasiąknąć, że podczas seansu „Najlepszych lat” doskonale rozumiałem intencje reżysera. Nie chodziło tylko by oddać się własnemu sentymentalizmowi i powspominać smak pierwszego pocałunku, skręta i browara. Hill doskonale oddaje beztroskę świata między 1989 i 2001 rokiem. To świat już bez zagrożenia nuklearną wojną z Sowietami, ale jeszcze przed globalną wojną z terroryzmem. To świat jeszcze bez smyczy w postaci internetu i mediów społecznościowych, ale już porwany przez kreujące rzeczywistość media. Lata 90-te made in USA to świat w zawieszeniu. Ekonomia amerykańska pod neoliberalnymi rządami Clintona pędziła, ale getto pozostawało gettem. Aspiracje Amerykanów rosły tak samo jak hegemonia Ameryki jako jedynego mocarstwa światowego. Dzieciaki musiały się w tym odnaleźć. Musiały w tym zawieszonym okresie znaleźć balans między wszechobecną nadzieją oraz propagandą sukcesu i smutnym życiem ulicy.
Hill ma wielki talent reżyserski, skoro wydobył z dzieciaków taką naturalność. Wielkie brawa należą się szczególnie Suljicowi oraz Hedgesowi, oddającym skomplikowaną braterską relacje w rozbitym domu. Obraz świata dzieciaków jest zadziorny, surowy i nie pozbawiony ani przez chwilę empatii Hilla. Nie idzie on drogą Larry Clarka z „Dzieciaków”, który bezwzględnie rozliczył generację milenialsów czy pokolenia Y, jak nazywają nas inni. Hill dostrzega istotę zagubienia naszego pokolenia. Zamyka się ono w finałowej scenie, gdy bohaterowie oglądają swoje życie na kasecie VHS. Lepszego symbolu tych czasów nie znajdziecie.
5,5/6
„Najlepsze dni”, reż: Jonah Hill, dystr: Monolith. Film dostępny na DVD i w cineman.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/465704-najlepsze-lata-witajcie-w-najntisach-recenzja