To powinien być ostatni film Quentina Tarantino. Koniec. Finito. The End z ikonograficznego utworu The Doors z, nomen omen, lat 60-tych. Tarantino utrzymuje zapowiedź sprzed kilku lat, że po 10. filmie kończy karierę reżyserską. „Pewnego razu w Hollywood” jest jego nr. 9 („Kill Bill” został podzielony na dwie części, ale liczony jest jako jeden film). Nie wiadomo czy 56 letni filmowy chuligan zakończy reżyserską działalność kręcąc „Star Treka” z kategorią R dla widzów dorosłych, czy pójdzie w stronę horroru, jaki zawsze chciał zrobić. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Już się w moich oczach spełnił, kręcąc swoje arcydzieło. Zdumiewający i pierwszy tak zaskakujący od czasu „Pulp Fiction” „Pewnego razu…” jest tym dla Tarantino, czym - jak błyskotliwie zauważył Michał Oleszczyk - dla Tarkowskiego był „Andriej Rublow”.
Oczywiście jest to arcydzieło Tarantinowskie, godne bezczelności porucznika Aldo Raine’a z „Bękartów wojny”. On mówiąc o swoim największym arcydziele wyrył niemieckiemu naziście swastykę na czole. Nożem. Tarantino wyrył na ekranie całą swoją miłość do kina. Miłość totalną. Miłość bezkompromisową. Jednocześnie pokazał nam, czym kino już nie jest i więcej pewnie nie będzie.
„Pewnego razu w Hollywood”, jak wskazuje sam tytuł, jest baśnią. To coś więcej niż nawiązanie do dwóch arcydzieł Sergio Leone, które za namową Tarantino zrobił też Robert Rodriguez w finale swojej trylogii o zabójczym Mariachi. Tarantino snuje opowieść o świecie, którego już nie ma, ale również wymierza sprawiedliwość tym, którzy uczynili go potwornym. Jest bliższy wyciszeniu z „Jackie Brown” (1997) niż erupcji dziecięcej radości z popkulturowej żonglerki znanej z „Kill Bill” (2003). Ten film jest rozgadany, dygresyjny i pełen sentymentalizmu. Tarantino jest dojrzały, pewny siebie i arogancki, jak przystało na twórcę pokroju Spielberga czy Scorsese, którym w Hollywood wolno absolutnie wszystko. Bez względu czy podoba się to masowemu widzowi, czy nie.
Tarantino zaprasza nas do Hollywood roku 1969. Zbiera na przejażdżkę po krainie, która już nie istnieje. To podróż na jego warunkach. Przygotujcie się więc na liczne przystanki w nieoczekiwanych miejscach i dygresje, które mogą was początkowo irytować, ale ostatecznie obnażą intencje Q. Tarantino nonszalancko, ale z precyzyjnym planem pokazuje nam krainę, która spłynęła krwią, kończąc lato miłości i erę dzieci kwiatów. Mord w domu Romana Polańskiego 9 sierpnia 1969 roku jest w amerykańskiej kulturze traktowany jako koniec niewinności i kres rewolucji hipisowskiej. Tarantino nie jest oczywiście żadnym moralistą, ani nawet przenikliwym obserwatorem pokłosia rewolucji pokolenia ‘68. On jest bajkopisarzem unikającym morału. A jednak finał jego baśni ma przeszywającą siłę.
Główną osią filmu jest opowieść o gasnącej gwieździe telewizyjnych westernów Ricku Daltonie (Leonardo DiCaprio) i jego przyjacielu-dublerze/kaskaderze Cliffie Booth’ie (Brad Pitt). Rick nigdy nie trafił na wielki ekran, choć był rozpatrywany jako jeden z trzech zastępców Steve’a McQueena (Damien Lewis) w „Wielkiej ucieczce”. Teraz błąka się na drugim planie telewizyjnych westernów, których był kiedyś królem. Cliff też nie może znaleźć zajęcia po tym, jak pobił na planie samego Bruce’a Lee (Mike Moh). Dalton za namową swojego agenta (brawurowy epizod Ala Pacino) jedzie w końcu do Rzymu kręcić z Sergio Corbuccim spaghetti westerny. Cliff nie opuszcza go na krok. Jest jak wierny pit bull, który notabene będzie miał kluczową rolę w finale.
Duet Di Caprio-Pitt sam w sobie przypomina o złotej erze Hollywood. Jest między nimi tak wielka chemia, że można ich porównać do najsłynniejszego duetu Hollywood Redford/Newman. Zasługujący na Oscara Brad Pitt dowodzi, jak znakomitym jest aktorem, gdy ma za sobą dobrego reżysera. Cliff ma w sobie bezczelność, odwagę i dezynwolturę godną właśnie Paula Newmana z „Leworęcznego Luke’a”.** Jego przyjaźń z Rickiem szczerze wzrusza i pozwala zapomnieć o okropnym nihilizmie „Nienawistnej ósemki” (2015), ale też depcze po wątku zdrady z debiutanckich „Wściekłych psów” (1992). Przyjaźń tej pary jest romantyczna i męska w rozumieniu kina lat 50-tych.
Tarantino zabiera nas za kulisy telewizyjnych produkcji, które połykał od dzieciństwa wychowując się w Los Angeles. Nie przez przypadek powiedział kiedyś, że jego szkołą filmową było oglądanie filmów. „Pewnego razu…” pokazuje, jak cholernie wielkim filmowym erudytą Q jest. Na planie filmów Daltona poznajemy cały wachlarz znanych fanatycznym kinomanom gwiazd telewizji na czele z Jamesem Stacym (Timothy Olyphant). Imponująco wygląda oddanie klimatu Hollywood końca lat 60-tych. Operator Robert Richardson i scenografowie odtworzyli nam bajkowy świat neonów Sunset Strip i Hollywood Blvd ze starymi samochodami pędzącymi w rytm klasycznych hitów tamtych lat. Nie jest to jednak dla widza turystyczna wizyta w Universal Studio. DiCaprio poruszająco portretuje świadomego końca kariery aktora, przeżywającego na planie załamanie nerwowe. Dalton mieszka w domu obok pożądanego przez całe Hollywood Romana Polańskiego (Rafał Zawierucha) i jego żony Sharon Tate (Margot Robbie). Jego marzeniem jest rola u twórcy „Dziecka Rosemary”, albo choćby zauważenie przez błyszczącą wówczas u boku Deana Martina w „The Wrecking Crew” Tate. Zamordowana przez bandę Mansona amerykańska aktorka jest trzecią najważniejszą postacią filmu Tarantino.
Ku oburzeniu feministek nie ma wiele do powiedzenia na ekranie. Widzimy ją jako przechadzająca się wesoło po Hollywood wschodzącą gwiazdę kina, tańczącą na imprezie Playboya diwę i siedzącą w kinie z obowiązkowymi gołymi stopami (fetysz Tarantino wiecznie żywy) podnieconą dziewczynkę. Tyle, że nawet w tej z pozoru nieznaczącej nic scenie Tarantino składa hołd. Filmowa Tate o twarzy Robbie ogląda na ekranie prawdziwą Tate z filmu Phila Karlsona. Tate u Tarantino jest symbolem hollywoodzkiego blichtru i sięgnięcia po amerykański sen u boku piekielnie zdolnego imigranta z Polski. Jest jednak również noszącą pod sercem dziecko matką. Jej poruszające słowa wypowiedziane w finale przez domofon spinają jednak całą opowieść.
UWAGA SPOILER.
Nie będę się bawił w tym miejscu w spoilerofobię. Nie da się omówić tego zdumiewającego filmu bez analizy jego finału. Nie czytajcie więc dalej, jeżeli filmu nie widzieliście i nie chcecie porozmawiać o jego kompletnie szokującym finale.
Jest „Pewnego razu w Hollywood” zwieńczeniem Tarantinowskiej trylogii o zemście. Oczywiście „Kill Bill” czy „Death Proof” również były filmami o wendecie. Jednak była to zemsta w ujęciu pulpowym i komiksowym. Natomiast „Bękarty wojny” (2009), „Django” (2012) i „Pewnego razu w Hollywood” to zemsta Tarantino w imieniu całego świata. Reżyser nie tylko morduje w nich nazistów, rasistów i sekciarzy Mansona. On nimi pomiata i, przepraszam za mocne i więzienne słownictwo, ich cweli. Finałowa jatka „Pewnego razu…” jest zniszczeniem mitu Charlesa Mansona, notabene noszącego na czole swastykę. Jemu Brad Pitt nie musiał jej wycinać. Wystarczyło, że na farmie Rodziny Mansona upokorzył piszczące z niemocy hipiski i cwaniakującego samca. Trudno nie czuć satysfakcji, widząc upokorzonych rasistów z KKK, umierających od kul nazistów i sprawców najsłynniejszej i najbardziej przeżutej przez popkulturę rzezi.
Nie można przy tym nie postawić sobie pytania o granice rewizjonizmu. Tarantino wierzy w magię kina od zawsze. Dlatego szokował w „Pulp Fiction” uśmiercając w połowie filmu Vincenta Vegę, który w kilka minut później brylował jako bohater innej historyjki. W „Kill Bill” płynnie przechodził od kina samurajskiego, przez japońską mangę aż po western. W napisanym przez siebie „Od zmierzchu do świtu” (1996) w połowie zmienił rasowe gangsterskie kino drogi w wampiryczny horror gore.
Jednak zamordowanie w „Bękartach wojny” przez żydowskich mścicieli Adolfa Hitlera i reszty nazistowskiej śmietanki w paryskim kinie miało już inny wymiar. Tarantino dał sobie prawo do przepisania całej historii II wojny światowej. Dlaczego? Bo reżyser jest bogiem i mu po prostu wolno. To jednak był filmowy Hitler. Pokazany w krzywym zwierciadle czarnej jak smoła komedii odbierany był jako ikona zła, a nie prawdziwy człowiek. Inaczej to wygląda tutaj. Krewni Sharon Tate żyją. Żyje Roman Polański, który stracił nie tylko żonę, ale nienarodzonego synka. Żyje rodzina Wojtka Frykowskiego. „Jak można w taki sposób wykorzystać czyjeś tragiczne życie”- napisała po premierze filmu w Cannes obecna żona Polańskiego aktorka Emmanuelle Seigner.
Ani Tarantino, ani Robbie nie kontaktowali się z Polańskim i oparli swoją wiedzę o tym, co stało się pół wieku temu na Cielo Drive na autobiografii polskiego reżysera. No, ale przecież Tarantino prowadzi nas do ściskającego za gardło happy endu. Nie jest już cynicznym nihilistą ze swojego poprzedniego westernu. Nie jest bawiącym się estetyzowaną przemocą dzieciakiem z „Kill Bill”. Finałowa krwawa jatka przypomina realizm dzisiejszego brutalnego, ale przepełnionego empatią kina S. Craig Zahlera. Czy wolno mu tak robić?
No, chyba tak, skoro kręci baśń. Ten film to umowna, oderwana od rzeczywistości baśń znakomitego gawędziarza-postmodernisty, który przebudował kino ćwierć wieku temu, odbierając przy buczeniu i aplauzie z rąk Clinta Eastwooda Złotą Palmę w Cannes. **Wygląda na to, że każdy z 8 filmów prowadził Quentina do miejsca, w którym stanął dziś. W każdym kolejnym dojrzewał do zostawienia swojego testamentu zlepionego z elementów filmowych wrzuconych do jednego garnka. To zupa sklecona z arcydzieł do kina, aż po fascynację kinem klasy C.
Tarantino wie, że przemija i musi schować stołek reżyserski do szafy, by nie skończyć jak Rick Dalton. Osiągnął absolutnie wszystko. Najważniejsze nagrody, stałe miejsce w historii kina, uwielbienie i nienawiść kinomanów. Sam Ennio Morricone napisał oryginalną muzykę do poprzedniego westernu. Ten sam maestro współtworzył wielkość „Pewnego razu w Ameryce” i „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Ten sam geniusz napisał też muzykę do ukochanego przez Tarantino „Dobrego, złego i brzydkiego”. Quentin był każdym z nich w swojej karierze. To zdumiewające, że w jej finale jest tym dobrym od happy endu. Nawet, jeśli życie skończyło się wtedy inaczej.
6/6
„Pewnego razu w Hollywood”, reż: Quentin Tarantino, dystr: UIP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/459566-pewnego-razu-w-hollywood-musimy-porozmawiac-o-finale