Woody Allen musi czuć wielkie rozgoryczenie. „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” to jego najlepszy film od kilkunastu lat. Niestety Amerykanie się o tym prędko nie dowiedzą. Film został „aresztowany” na półkę przez Amazona po tym jak odgrzano ciągnące się od kilku dekad lat oskarżenia Allena o rzekome molestowanie swojej pasierbicy Dylan Farrow. Afera #Metoo jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przypomniała aktorom grającym w filmie Allena, że jego przeszłość jest kontrowersyjna i część z nich zaczęła się odcinać od filmu oraz oddawać na walkę z molestowaniem zarobioną gażę. No bo przecież przyjmując role aktorzy nie wiedzieli o głośnej sprawie oskarżeń o molestowanie, która wybuchła w 1992 roku. W żadnym razie nie odwrócili się od Allena na fali stadnego oburzenia całego Hollywood, nieprawdaż?
Film ma światową premierę w Europie. Polska jest jednym z pierwszych krajów pokazujących go widzom. Reżyser pozwał Amazona na kwotę 68 milionów dolarów i ostatecznie odzyskał prawo do tytułu w maju tego roku. Trudno jednak wierzyć, że znajdzie on dystrybutora w czasie istnienia nowej wersji „Czarnej listy Hollywood”, gdzie trafia każdy oskarżony (nie skazany wyrokiem niezawisłego sądu) o molestowanie filmowiec.
Szkoda, bo 4-krotny zdobywca Oscara nakręcił najlepszy film od czasu „Vicky Christina Barcelona” (2008). 83 letni Allen podkreśla w wywiadach, że musi kręcić co roku jeden film, by nie popaść w totalną depresję. Zawsze należałem do miłośników jego twórczości. Ostatnie cztery filmy i mini serial dla Amazona „Crisis in six scenes” mocno jednak krytykowałem. Allen popadł w nieznośny, pozbawiony dawnej ironii i błysku pesymizm. Na dodatek sam siebie cytował, co dla każdego reżysera powinno być dobitnym dowodem na potrzebę zakończenia kariery. Zabawa z przeniesieniem się z ukochanego Manhattanu do Europy również się wypaliła. Poza smakowitym igraniem z „Tramwajem Zwanym Pożądaniem” Tennessee Williamsa w „Blue Jasmine” (2013) Allen zdawał się być coraz mocniej zmęczony i zgorzkniały. Nie udał mu się nawet powrót na nowojorskie Coney Island („Na karuzeli życia z 2017 roku) gdzie spędzał letnią część roku w dzieciństwie.
Jednak Manhattan dla reżysera takich arcydzieł jak „Annie Hall” (1977) czy, nomen omen, „Manhattan” (1979) okazał się łaskawy. Pełen uroku „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” to powrót do kina Allena z lat 80tych, gdy wypuścił tak sentymentalne i pełne miłości do swojego miasta filmy jak „Danny Rose z Broadwayu” czy „Złote czasy radia”.
Tym razem allenowskiego neurotyka gra wschodząca gwiazda Timothée Chalamet. Gatsby to studencka wersja postaci, którą Woody Allen grał regularnie do 2006 roku ( nie liczę kilku epizodów oraz nieudanej próby powrotu do aktorstwa w katastrofalnym miniserialu dla Amazona). Żydowski intelektualista z Manhattanu z problemami sercowymi, gardzący napuszonymi intelektualistami i uniwersyteckim wykształceniem aspergerowiec- oto (Woody) Gatsbie. Pochodzi z bogatej nowojorskiej rodziny, ale bunt pcha go na małą uczelnię na północ stanu Nowy Jork. Tam poznaje głupiutką, ale jeszcze bogatszą od jego rodziców Ashleigh (Elle Fanning) z Arizony.
Para zupełnie niedobranych studentów (nerd-intelektualista zarabiający na pokerze i rozpieszczona miss liceum z ambicjami dziennikarskimi) planuje weekend na Manhattanie. Ona przy okazji zamierza zrobić wywiad ze zblazowanym reżyserem artystycznego kina (świetny i jakże inny niż w „Ray Donovan” Liev Schreiber!), którego za namową Gatsbiego porównuje do mistrza włoskiego neorealizmu De Sici. Przypada do gustu filmowcowi i w ciągu kilku godzin trafia na filmowe salony Nowego Jorku, gdzie poznaje całą śmietankę towarzystwa. Tymczasem czekający na ukochaną (?) Gatsbi odwiedza stare śmieci i natyka się na siostrę (Selena Gomez) swojej szkolnej miłości. Odrzucony Nowy Jork zaczyna go ponownie wciągać swoim magnetyzmem, podczas gdy Ashleigh poznaje wszystkie pokusy blichtru i sławy.
Nie jest Allen szyderczy wobec Hollywood jak w czasach „Celebrity” . Unika osobistych tonów z „Koniec z Hollywood” (2002), choć zidiociali i żenujący filmowcy grani przez Jude Law i Diego Lunę mogliby się pojawić w obu filmach. Szpilki w snobizm nowojorskich elit i kilka słodko-gorzkich powiedzonek („Czas leci tanimi liniami lotniczymi”) przypominają najlepsze czasy nowojorskiego mizantropa. Ma w sobie za to ten film smutną refleksje o zderzeniu realizmu z romantyzmem. Mający nazwisko romantyka z powieści S. Scotta Fitzgeralda, rozkochany w graniu jazzu na pianinach podrzędnych klubów student staje w końcu przed potrzebą wyboru między stworzoną przez siebie bajką i realizmem nieodłącznym od apartamentu rodziców z centrum TEGO miasta.
„Deszczowy dzień w Nowym Jorku” jest też kolejną wersją allenowskiej opowieści o Nowym Jorku. Mieście nieodłącznym od paranoi i fobii. Mieście skąpanym w deszczu, który podkręca romantyzm karocy i łódki w Central Parku. Allen ucieka od nihilizmu i beznadziei bijącej z jego ostatnich produkcji, ale kończy też na tej samej karocy romantyczną sielankę.
Woody Allen zapowiedział, że nigdy nie przestanie kręcić filmów i prawdopodobnie umrze na planie własnego filmu. Cieszę się, że jest w nim jeszcze iskierka melancholii i nadziei. Ciekawe czy zachowa ją w kolejnej produkcji, którą wraz z mającymi w głębokim poważaniu histerię związaną z #Metoo europejskimi aktorami, kręci właśnie w Hiszpanii. Czy Woody Allen bez Nowego Jorku zachowa zaraźliwy sentymentalizm podlany deszczem z Central Parku?
5/6
„W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, reż: Woody Allen, dsytr: Kino Świat
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/456635-w-deszczowy-dzien-w-nowym-jorku-woody-allen-w-formie