Nie do końca wierzyłem w powodzenie tego projektu. Jako młody człowiek obejrzałem „Jak być kochaną” Wojciecha Hasa, film gęsty, okryty całunem melancholii, ale w pełni realistyczny, naładowany rekwizytami tamtej wojennej i tużpowojennej Warszawy, wtedy jeszcze tak dobrze oddawanej przez wszystkich: od autorów scenografii po aktorów i statystów. Za to inscenizacja Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym owiana była sławą uciekania od realiów, umieszczenia opowieści w dziwnej kapsule, tworzenia atmosfery fałszywej uniwersalności.
Kończyłem oglądać to niedługie przedstawienie łykając łzy. Nie wstydzę się tego. Może po latach powrót do tamtej historii mógł się udać właśnie poprzez wymieszanie środków z teatru tradycyjnego i nowoczesnego, poprzez wzięcie realiów w pewien cudzysłów. Nie, nie odrzucenie ich. To nadal dzieje się podczas drugiej wojny światowej i po wojnie, bohaterami mówią językiem utrwalonym w opowiadaniu Kazimierza Brandysa z 1960 roku. Tyle że mamy tu sporo wizualnych metafor i umowności, autorka inscenizacji przywołuje tamte zdarzenia i dylematy demonstrując je przed nami w jakimś upiornym laboratorium. Scenografia Agaty Skwarczyńskiej tworzy odpowiednie warunki.
Upiorny jest samolot, który udają ławki pod ścianą i upiorne jest mieszkanie Felicji, umieszczone w dziwnej klaustrofobicznej jamie wydrążonej pośrodku sceny. Nie zaburza to wcale klarowności opowieści. Przypomnę: to opowieść o młodej aktorce ukrywającej przez całą wojnę w swoim mieszkaniu starszego kolegę, którego kocha. Opowieści snutej na dwóch planach, bo są to wspomnienia tejże Felicji podczas lotniczej podróży zagranicę po latach, w przedstawieniu na dokładkę z zaburzeniami kolejności dawnych zdarzeń. A przecież wszystko rozumiemy świetnie, nawet gdy pasażerowie samolotu na naszych oczach przebierają się w esesmanów, bo niektórzy aktorzy grają po kilka ról. I wszystko wciska nam się w głowę, we wnętrzności, pod skórę.
W filmie uwagę przyciągała kreacja Barbary Krafftówny. Także dlatego, że aktorka kojarzona z komedią, czasem z groteskowym przerysowaniem, zagrała tę rolę, Felicji, z ogromną powściągliwością, panując nad swoim rozwibrowanym w zaśpiewach głosem i swoją mimiką polskiej Giulietty Massiny. Ale grany przez Zbigniewa Cybulskiego Wiktor był jej godnym protagonistą. Nawet jeśli technicznie słabszy od Krafftówny miał jednak pewną charyzmę, no i miał więcej tekstu. Przed naszymi oczami toczyła się historia pary, której wojna przyniosła koszmar. Wojna, ale i meandry ludzkiej natury.
Autorka scenicznej adaptacji Małgorzata Anna Maciejewska zepchnęła mężczyznę na dalszy plan. Mimo że gra go znakomity aktor Jan Frycz, jest on bardziej zjawą, postacią ze wspomnień i wyobrażeń Felicji, niż pełnoprawnym bohaterem. Rzecz opowiedziana jest z perspektywy kobiety, co mogło rodzić obawę przed jej wykrzywieniem. Ale ta deformacja nie służy afirmacji kobiety, a poniżeniu mężczyzny. Służy nadal pytaniu, co jest miłością normalną, a co toksyczną. Ile we wzajemnym udręczeniu winy przypadku, zewnętrznych okoliczności, a ile charakterów. Czy można było inaczej?
Pytanie, czy można było inaczej, nabiera, najbardziej dzięki rozmowom bohaterki ze współpasażerem, byłym lotnikiem RAF-u, cech pewnego uogólnienia. Są takie momenty, kiedy Felicja reprezentuje zbiorowość, indagowaną dość zdawkowo o „wasze udręki”, przez kulturalnego, ale skazanego na niezrozumienie, pana. A równocześnie jest to historia bardzo intymna. Jedyna i niepowtarzalna. Bo przecież każdy człowiek jest niepowtarzalny, także w swoich słabościach i upadkach. I oba wymiary, ten ogólny, i ten czysto osobisty, mnie poraziły. Choć przecież niby wszystko już o tym wiemy.
Są też rzeczy z którymi chętnie bym polemizował. Zgodnie z treścią opowiadania Felicja zostaje po wojnie poddana aktorskiemu sądowi koleżeńskiemu. Ratując ukochanego przekroczyła normy środowiska. Frankiewicz czyni z tego sądu karykaturę, pokaz nieczułości, bo przecież należało rozumieć komplikację uwarunkowań. Przebija przez to idea przeciwstawienia cierpienia indywidualnego zbiorowości. Stary aktor (Jerzy Łapiński) wykonując taniec karła do muzyki z serialu „Twin Peaks” recytuje frazesy o cierpieniach narodu. Mamy tu wyraźnie podobny trop jak w filmie Feliksa Falka „Joanna”, gdzie heroizm jednostki jest mylnie osądzony przez otoczenie – w imię wartości.
A przecież nawet w programie teatralnym Jerzy Sosnowski napisał, jak było z tymi rozliczeniami aktorów za kolaborację lub tylko za łamanie narodowej solidarności. Przewodniczył komisji prof. Bogdan Korzeniewski, człowiek przyzwoity. Temu gremium mogły się zdarzać błędne decyzje, dwuznaczności dodawał zresztą fakt, że z dawnych norm AK-owskiego państwa podziemnego rozliczano w czasach komunizmu. Ale intencji bym pochopnie nie odrzucał. Przecież Felicja nie daje żadnych szans swoim sędziom.
A zarazem, ta niezgoda nie przeszkodziła mi w przeżyciu całości. Wszystko opowiadane jest z perspektywy Felicji, możliwe, że ona tak widziała ten akt rozliczenia z nią. Dla niej z pewnością było to dodatkowe udręczenie.
Felicję zagrała Gabriela Muskała. Byłem ciekaw, będąc dobrego zdania o jej rolach filmowych, przede wszystkim w „Fudze” Agnieszki Smoczyńskiej – czy nie ulegnie manierze grania „kobiet z problemami”, do czego predestynuje ją choćby typ urody. Ale choć nie jest to rola stricte realistyczna, żadnej maniery nie widziałem. Widziałem kobietę walczącą z własną rozpaczą.
Ona też bywała polską Giuliettą Massiną, zwłaszcza gdy w scenie zgwałcenia przez hitlerowców czy terapii w łazience na lotnisku, dawała się sprowadzić do roli manekina. Był to jednak manekin czujący, cierpiący. Wybitna, skomplikowana kreacja. Aktorka umiała nawet w kilku momentach przemówić głosem Barbary Krafftówny, wcale jej nie kopiując. Umiała być chodzącym cierpieniem, nie tracąc cech nieco pretensjonalnej aktorki. Ta wielowymiarowość to dla Muskały świadectwo wyjątkowej aktorskiej próby. Próby zdanej z wynikiem celującym.
Reszta aktorów zgodziła się tworzyć dla niej tło. Ale właśnie to było z kolei sprawdzianem ich perfekcji, typowej dla Narodowego tak jak może dla żadnego innego teatru w Polsce. Jerzy Łapiński, Adam Szczyszczaj w kilku rolach każdy, a także Jacek Mikołajczak i wreszcie Jan Frycz w rolach pojedynczych umieją tworzyć atmosferę, może nawet aurę, z absolutną dyscypliną, z dbałością o każdy moment, każdy detal. Wspaniała Michalina Łabacz nie tylko kreowała parę postaci, nie tylko odgrywała rolę swoistej mistrzyni ceremonii, ale też komentowała mową swego ciała problemy i komplikacje rozgrywające się wewnątrz Felicji. Była jej alter ego.
A jak to się działo, że Arkadiusz Janiczek i Mateusz Kmiecik, przed chwilą przerażający esesmani zmieniali się w postaci z „Hamleta”, w Grabarzy mówiących przejmująco finałowy tekst o Ofelii? Nie było w tym grama aktorskiego fałszu. Powtórzę, takie coś w Narodowym!
Właśnie, Ofelia! Czuję się niemal prześladowany przez Szekspira. Zaraz po świetnym „Hamlecie” Tadeusza Bradeckiego w Dramatycznym, rozliczne odniesienia do „Hamleta” w „Wyzwoleniu” w Teatrze Polskim, a teraz opowieść o Ofelii jako część opowieści o Felicji – tu. Uświadomiło mi to potęgę szekspirowskiego teatru i potęgę ciągłości. Niektórzy mogą niektóre sceny z „Jak być kochaną” odebrać jako trudne, może ekstrawaganckie, a to przecież cały czas ta sama, stara i ważna opowieść o człowieku.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/433173-muskala-mistrzyni-wieloznacznosci-w-narodowym