Hamlet, książę Danii, miał dla mnie twarz Jana Englerta. Bo jego widziałem jako pierwszego w tej roli, grał tę postać w przedstawieniu telewizyjnym Gustawa Holoubka, które oglądałem jako dziecko. To wtedy uczyłem się teatru. I wtedy uczyłem się życia.
Historia Hamleta, jego zemsty, jego dobijania się sprawiedliwości, ale też targającego nim niepokoju dotyczącego istoty ludzkiej egzystencji, to jeden z najtrwalszych archetypów. Potem inni napisali to samo pełniej, z większymi komplikacjami, ale on był nie tylko pierwszy. On znajdował dla wszystkich tych rzeczy genialne skróty, najwłaściwsze słowa. Nic dziwnego, że inscenizacja „Hamleta” to w dziejach każdego teatru jedno z najważniejszych zdarzeń. Teatr Dramatyczny uznał, że trzeba nim rozpocząć obchody swojego siedemdziesięciolecia. To skądinąd jeden z najważniejszych dla mnie teatrów.
Obejrzałem przedstawienie Tadeusza Bradeckiego, może i z pewnymi mankamentami, ale wybierające mądry sposób podania tej opowieści, a w kilku momentach porywające. Od scen z aktorami, najpierw witanymi przez Hamleta na zamku Elsynor, a potem wystawiającymi „zabójstwo Gonzagi”, przechodził dreszcz.
Przede wszystkim jednak od dziś Hamlet ma dla mnie także drugą twarz: Krzysztofa Szczepaniaka. Bradecki znalazł aktora, który dźwignął wielość sensów tej sławnej sztuki. Kojarzony do tej pory przede wszystkim z rolami komediowymi lub charakterystycznymi (można powiedzieć: rodzajowymi), także z rolą aktora śpiewającego, Szczepaniak był Hamletem na miarę XXI wieku. A widziałem w tej roli poza Englertem Piotra Fronczewskiego (w tym samym Dramatycznym w roku 1979) czy kilka lat temu Borysa Szyca w świetnej skądinąd wersji „Hamleta” w Teatrze Współczesnym. I podobali mi się.
To dziś duża odwaga żeby wystawić Szekspira „po bożemu”, w skali niemal 1:1, zgodnie z fabułą, niczego mu nie dopisując, nie wpychając na siłę współczesnych kontekstów. Zarazem tak że młody człowiek idący na sławną sztukę po raz pierwszy, wszystko zrozumie.
To samo zrobił Maciej Englert we Współczesnym. Mam wrażenie, że wersja Bradeckiego była jeszcze bardziej „szczegółowa”, zwracająca uwagę na zwykle pomijane lub przegapiane przez widzów detale, dygresje, tak zwane smaczki. Oczywiście jest świetny, bardzo dynamiczny, nowy przekład Piotra Kamińskiego. Stroje są trochę historyczne, trochę współczesne, w sumie kreujące wymyśloną przestrzeń dziania się. Scenografia Andrzeja Witkowskiego (także autora kostiumów) chwilami po XIX-wiecznemu romantyczno-dosłowna (wielki księżyc na początku), a chwilami umowna. Mroczna muzyka narzuca tempo, a jednak nie spieszymy się ponad miarę. W ostateczności rytm wyznacza tekst, literatura.
Może za wolno rozkręcali się aktorzy na początku. Może sama końcówka (choć sam pojedynek szermierczy świetny) wydała mi się ciut zbyt operowa, przesadnie eksponująca staroświecki patos. Może pewne słabości kryły się w obsadzie. Niemniej ja uważam tę inscenizację za sukces.
Teraz o samej sztuce słów parę. „Hamlet”, choć mamy w głowie parę stosownych, stereotypowych cytatów („Być albo nie być”, „Niech ryczy z bólu ranny łoś”, „Reszta jest milczeniem”), to dla mnie jedna z najbardziej przewrotnych szekspirowskich historii. „Makbet” czy „Ryszard III” to na jej tle opowieści proste: jest zło i jest równowaga świata, którą się przywraca. Tu żądający sprawiedliwości książę jest burzycielem równowagi.
Rozkręca spiralę, która wyrządza sporo krzywd, także ludziom niewinnym lub uwikłanym z powodu własnego miejsca w społeczeństwie. Nawet Rosenkrantz i Guilderstern, choć oportuniści, niekoniecznie zasługują na śmierć. Czy wiedzieli, że w liście króla był wyrok na Hamleta? Jeśli nie, ponoszą karę tylko za to, że próbowali się dostosować. Czy to zbrodnia?
Szekspir nie odpowiada, jak być powinno. Wyposaża Hamleta w komplet stosownych racji, ale pyta nas: a może jednak nie warto? Pamiętam jak w przedstawieniu Holoubka Englert, technicznie świetny, wydał mi się zimny, wręcz drażniący, na tle ludzkiego, rozdygotanego Klaudiusza granego przez Zbigniewa Zapasiewicza, który, prawda, popełnił zbrodnię, ale w jakimś sensie zachęcał samym sobą do zamknięcia rachunków.
Oczywiście, jest możliwa i inna interpretacja: Dania jest więzieniem, więc trzeba zerwać kajdany. Ale nawet i w tym wypadku pozostaje nieoczywistość. A co jeśli wszyscy się do kajdan przyzwyczaili. Te pytania ważne zwłaszcza w PRL-u, nie przestają nas nurtować Co jeśli uosobieniem mądrości, więc i wspólnego dobra jest pragmatyczny, dosłowny Poloniusz? Albo ten dworak, który co chwila zmienia zdanie, czy zimno jest w danej chwili czy ciepło, bo rozmawia z księciem.
Pytania o starcie racji Hamleta z racjami świata poniekąd zadał choćby Zbigniew Herbert w swoim „Trenie Fortynbrasa”. W jakiejś mierze Hamlet to sobie zresztą blisko finału uświadamia. Przyznaje, że Laertes, jego ofiara, jest odbiciem jego losu. Rezygnuje z walki. Tragizm tej samoświadomości Krzysztof Szczepaniak wygrywa po mistrzowsku.
Mamy aktora z potężną charyzmą, który pokazuje nam tyle twarzy równocześnie. Bawi udawanym szaleństwem i przeraża gorzkim cynizmem. Jest Hamletem momentami dalekim od tradycji romantycznej, choć bywa innymi momentami i romantykiem. Jest Hamletem może najbardziej chwilami groteskowym ze wszystkich, których widziałem, a przecież przeraźliwie smutnym. Nadaktywnym, ruchliwym, biegającym po scenie zgodnie z temperamentem aktora, a jednak pełnym melancholijnej rezygnacji. Jak można zagrać to wszystko równocześnie? Tajemnica talentu. Magia aktorstwa dużej miary.
Może mocniej niż kiedykolwiek przemówiły do mnie wypowiadane z samego przodu sceny, do publiczności, słowa Hamleta o sobie jako o bezradnym tchórzu. Właśnie człowiek tak niejednoznaczny, jeden z nas, może być zrozumiały w swojej daremnej szamotaninie. I może nas obchodzić. Mówi o sobie, że nie jest Herkulesem. On jest wręcz kruchy. I równocześnie potężny, choć potęgą w skutkach fatalną, właściwie autodestrukcyjną. Szczepaniak, aktor obeznany z komizmem, chętnie parodiujący ludzką małość, jest szczególnie wiarygodny żeby to wszystko wygrać.
Na tym tle przydałaby się perfekcyjna reszta obsady. Mamy kilka mocnych punktów. Świetny Mariusz Wojciechowski jako Poloniusz, stający się na skutek siły osobowości tego aktora w kilku miejscach głównym protagonistą Hamleta ze swoją narzucającą się prozaicznością interpretacji i recept. Kapitalna galeria trupy aktorów występujących na dworze: przede wszystkim Adam Ferency, swoisty mistrz ceremonii tej części dramatu, także Kamil Siegmund, Zbigniew Dziduch i Henryk Niebudek. Grają oni także inne role i robią to dobrze, bardzo po szekspirowsku, mieszając komizm z goryczą. Sam Ferency jest także Grabarzem, tym od sceny z czaszką błazna Yorricka. Chapeau bas, za ten pokaz szekspirowskiego teatru.
Możliwe, że pewna konwencjonalność napisanych postaci królowej Gertrudy (Anna Moskal). Horacego (Mateusz Weber – skądinąd jeden z moich ulubionych aktorów Dramatycznego) i Laertesa (Kamil Szklany) nie czynią ich pełnoprawnymi protagonistami Hamleta. Są sugestywni na tyle, na ile szanse daje im test. Ale już Król Klaudiusz to trochę niespełniona obietnica, w każdym razie nie całkiem spełniona. Maciej Wyczański zapowiada swoim wyglądem i strojem trochę władcę z operetki. Jest jednak bardziej sztywny niż charakterystyczny, nie wygrywa kluczowej sceny przedstawienia (gdzie kapitalny i dominujący pozostaje Hamlet-Szczepaniak i aktorzy z Ferencym). Nieco więcej pokazuje w scenie modlitwy z wyrzutami sumienia. Na moment zaczyna nas mocniej interesować Zatrzymuje się jednak wpół drogi. Tak jest do końca.
Ofelia grana przez bardzo zdolną studentkę Akademii Teatralnej Martynę Byczkowską to inny problem. Chwaliłem ją niedawno za postać zakochanej dziewczyny w „Widoku z mostu”. Tu jest jakby z trochę innego przedstawienia niż reszta, trochę wbrew tekstowi bardzo ofensywna, zbyt nowoczesna, także w scenie szaleństwa. Trudno jej odmówić siły osobowości, ale albo sama nie zawsze utrafia w odpowiedni ton, albo reżyser tak ją ustawił. Kiedy doznaje obłędu, sugeruje swoją ciążę. Mogą to być naturalnie rojenia. Mnie jednak pasowałaby Ofelia trochę inna, ale to mocno intuicyjne odczucie. Czekam aż ktoś mnie przekona.
Ciekawa jest figura Fortynbrasa – Modesta Rucińskiego. Pojawia się dwa razy, zapowiada coś nowego, jakiś drapieżny ciąg konieczności, co bardzo kojarzy się z wierszem Herberta. Nie wiemy – to jedyna rzecz dodana przez Bradeckiego – dlaczego nie dopuści aby Horacy objaśniał ludowi czyny Hamleta. Nie chce komplikacji, to pewne. Czy to akt barbarzyństwa czy miłosierdzia wobec Duńczyków?
Nikt mnie nie musi przekonywać, że na scenie Dramatycznego zdarzyło się coś ważnego. Mądra wstrzemięźliwość reżysera plus znalezienie odpowiedniego aktora do głównej roli – to okazało się niezawodnym kluczem do sztuki tak ważnej w dziejach ludzkości, pewnie jednej z ważniejszych, jakie nam się przydarzyły.
Premiera zdarzyła się w ekstremalnych warunkach, u schyłku żałoby. Aktorzy sami zrezygnowali z większości braw. Adam Ferency przerwał oklaski, poprosił o minutę ciszy dla uczczenia zamordowanego prezydenta Gdańska. Ten posępny kontekst zawisł nad przedstawieniem, w końcu opowiadającym także o niemożności osiągnięcia minimalnej chociaż zgody. Twórcy spektaklu zrezygnowali też ze spotkania z widzami po sztuce. Nie było więc okazji im podziękować. Robię to tym tekstem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/430330-bardzo-dobry-szekspir-w-dramatycznym