Wróciłem właśnie z uroczego festiwalu filmowego Festiwal Popoli e Religioni we włoskim Terni, gdzie miałem przyjemność porozmawiać m.in z Terencem Hillem. Jest on ikoną włoskiej telewizji kojarzonym głównie z serialem „Don Matteo”. To również aktor takich europejskich hitów jak „Lucky Luke” czy „Winnetou”. Grał też u Viscontiego i de Sici. Ja go pamiętam jednak z włoskich „spaghetti westernów” czy roli u boku Henry Fondy w „Nazywam się Nobody”. Hill powiedział mi, że nic i nikt nie odbuduje już dawnego westernu spod znaku spaghetti.
Ani Tarantino, ani żaden inny twórca. To prawda. Nie tylko ojciec włoskich westernów Sergio Leone, ale też bardziej amerykańscy twórcy jak Sam Peckinpah, Howard Hawks czy Clint Eastwood stworzyli dzieła nie dające się podrobić. Eastwood notabene rozpoczął epokę dewastacji mitologii rewolwerowców w genialnym „Bez przebaczenia” (1992). Po nim nastąpiła era demitologizacji Dzikiego Zachodu („Deadwood”, „Slow west”, „Truposz” etc.) i budowania autorskiej jego mitologii przez Quentina Tarantino S.Craiga Zahlera („Bone Tomahawk”).
Za jeden z najważniejszych amerykańskich mitów wzięli się również bracia Coen, którzy bez pudru i ogromną dawką sarkazmu pokazali świat kowbojów w „Prawdziwym męstwie”. Po ośmiu latach ponownie przywdziali kowbojki i wsiedli na konia. „Ballada o Busterze Scruggsie” miał być serialem Netflixa. Coenowie i serial o kowbojach? To musi być arcydzieło! Cóż, nie jest, co nie zmienia faktu, że Coenowi znów pokazali jak odważnymi są artystami. Z serialu zrobił się film, będący zbiorem luźno powiązanych ze sobą westernowych historii, które potwierdzają słowa Terenca Hilla. Nie da się wskrzesić czasu, gdy Europejczycy rzucili Amerykanom w twarz westernami uderzającymi w fundamenty mitologii Johna Wayne’a. Można tylko się bawić bezczelnością Leone i Corbucciego.
Coenowie wszystko zatapiają w klimat swoich najlepszych komedii. Ba, są nawet ich ulubieni Polacy, choć zamiast Lebowskiego i Sobczaka mamy…Cipolskiego! Ten film to jednak przede wszystkim zabawa elementami gatunku. Od dolarowej trylogii Leone, po krwawe ballady Peckinpaha. Nie ma jednak u Coenów żadnego Blondasa ratującego wieszanego Tuco. Przemądrzały i przesiąknięty nihilizmem ( jednocześnie śpiewający anielsko!) pyszny i zadufany rewolwerowiec trafia w końcu na groźniejszego ssaka z rewolwerem. Nie ma czerni i bieli. Nie ma zła i dobra jednoznacznie zarysowanego. Przewrotność braci nie jest jednak głęboka.
Ci filmowi geniusze mają po prostu frajdę z zaskakiwania widzów twistami akcji w krótkich historyjkach przepełnionych wyjątkowo barwnymi postaciami. „Ballada…” to maestria formy, a nie treści, jak w największych dziełach Coenów. Niemniej wybrzmiewa jak ostrogi przy butach ich niechęć do krwiożerczego kapitalizmu. Przejmująca jest historia o niepełnosprawnym aktorze i kurze z niemym Liamem Neesonem w głównej roli, gdzie dostajemy wykładnie o upadku wielkiej sztuki pod masową papką. Jest też fenomenalny Tom Waits jako poszukiwać złota, na widok którego w przepięknych okolicznościach przyrody uciekają z rzeki nawet rybki. Zostaje sowa, która „jest tym, czym się wydaje” i pilnuje praw przyrody. Te są zbrukane przez ludzką chciwość.
Patos? W żadnym razie, skoro chciwość i buta są uosobione przez Bustera Scruggsa genialnie zagranego przez redneckowego Tima Blake’a Nelsona, który kończy jak każdy pyszałek. No może nie każdy tak fruwa na skrzydłach. Dosłownie. Bracia pofrunęli tym filmem wyjątkowo wysoko. Ciekawe czy ustrzeliłby ich za to Lucky Luke?
4,5/6
„Ballada o Busterze Scruggsie” reż: Bracia Coen. Film dostępny na Netflix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/421713-ballada-o-busterze-scruggsie-bracia-coen-fruwaja-recenzja