Kto jak kto, ale wydawcy wywiązali się z zadania: w witrynach biało, amarantowo i sepiowo, każda bez mała oficyna wydała coś „na stulecie”. Są wyliczenia zasług jenerałów, sufrażystek i inżynierów, są kroniki roku osiemnastego, wspomnienia architektów niepodległości, atlasy z plątaniną granic, widokówki z plątaniną okopów, i czytanki dla najmłodszych, i rymowanki Rusinka. Czytanie dla niepodległości może być świetnym czynem listopadowym, a omawianie wszystkich tych nowości zajęłoby czas i łamy do Trzeciego Maja. Znalazła się wśród nich książka (a właściwie dylogia), którą mimo świetnej oprawy łatwo przeoczyć – bo niejednoznaczna. Nie znajdziemy w niej chyba żadnego z „ikonicznych” zdjęć, którymi usiłujemy zwykle przybliżyć sobie i innym ostatnie stulecie, zamknąć to najważniejsze, co nam się przydarzyło, co nas raniło. Taki zestaw znamy, przekładamy go od lat jak ulubiona talię do pasjansa: jest tam manifestacja na Krakowskim Przedmieściu 5 listopada 1916, Piłsudski w oknie wagonu kolejowego, Paderewski w powozie, Wojciechowski na moście, Wehrmacht wyłamujący szlaban graniczny i defilada niemiecko-sowiecka w Brześciu. A dalej jeszcze ciemniej i straszniej, czarne płomienie Warszawy dwóch powstań, chmura wybuchu nad Prudentialem i Bierut z woskowym wąsikiem – i tak dalej, polskie miesiące aż po bramę Stoczni, czołg na śniegu i plakat z kowbojem. Takie nasze imaginarium, potrzebne, poręczne, ale i zgrane, i przetwarzane do złudzenia przez szyderców lub producentów materiałów propagandowych.
W dwóch „Księgach stulecia niepodległości” nie znajdziemy żadnego z tych zdjęć-skrótów (z jednym może wyjątkiem, transparentu z ulic Poznania z Czerwca ’56, ale i on uchwycony w „nieładnym”, reporterskim skrócie). To fotografie życia polskiego w XX wieku: procesja, pielgrzymka, popijawa, ziąb, ziemniaki, zgliszcza. Nie są to przy tym, co warto podkreślić, obecne nieraz w księgarniach skromne sielanki życia codziennego: Hucułki w Zaleszczykach, karuzela na Bielanach i dzieci na trzepaku. Nie, w tym zestawie zdjęć aż gęsto od wielkiej historii, która na polskiej równinie łatwo przekłada się na niskie zgliszcza: tyle, że bez wyjątku są to zdjęcia robione „z ukosa”, z perspektywy prywatnej, ostentacyjnie niepozowane, wolne od ambicji uchwycenia „całej prawdy czasu”: to migawki do wielkiego fotoplastykonu.
Na „Księgę” składają się dwa tomy i dwie warstwy. Druga, obok zdjęć, to specjalność środowiska „Karty”: zestaw krótkich wypisów, głosów, które niekoniecznie zestrajają się w chór: czasami nawiązują dialog, czasem padają obok siebie, nieraz mamy do czynienia z kakofonią. O przesileniu roku 1926 mówią Maciej Rataj, Aleksandra Piłsudska, Wincenty Witos i ambasador Francji Jules Laroche; o roku 1976 Jacek Kuroń, Stefan Kisielewski, Sławomir Mrożek i Gustaw Herling-Grudziński. Tymi „montażami”, tworzonymi przecież od ćwierć wieku, środowisko „Karty” stworzyło przecież pewien nowy stardard: nasze dzieje komentują nie chóry, ale szepty, tyrady, syknięcia: słuchowiska na kwadrans, spory o rzecz najważniejszą. Wymowny jest już sam spis treści. Rok 1919 to aż trzy tematy: spór o kształt ustrojowy państwa, walka o granice i werdykt zapadający w Wersalu, rok 1920 – front wschodni i wiktoria warszawska. Potem zdarzają się lata cichsze, ale znów szczególnie „gęsty” okazuje się rok 1939, 1945, 1956 – i tak aż po katastrofę smoleńską. „Księga…”, w kronikarskich zdjęciach sięgająca codzienności, w wypisach – węzłowych sporów i raf państwa, jest dramatycznym, stańczykowskim apelem o namysł nad jakością i zagrożeniami niepodległości. Współtwórca „Karty” Zbigniew Gluza w świetnym wstępie przypomina nieoczywistość niepodległości, arytmetyczną prawdę, o której łatwo zapomnieć: w ciągu ostatnich stu lat aż pięćdziesiąt (1939-1989) to czas jej braku.
Gluza, daleki przecież od wiary w niezbywalne cechy, a tym bardziej cnoty narodowe ( wiara taka zdarza się jedynie bardzo prostolinijnym umysłom) zwraca zarazem uwagę na swoiste dla Polaków ostatnich stu lat przywiązanie do kategorii niepodległości, która nie jest dla nas tylko kategorią prawną: „Dla tych, którzy utożsamiają się z Polską, istnienie państwa staje się fundamentalną sferą odniesienia. Kolejne pokolenia wyraziście doświadczały jego łatwej utraty i ponownego wskrzeszenia. Rzeczpospolita mocno wiąże swych ludzi własną podmiotowością: gdy ją gubi, niesie im najgłębszą destrukcję, gdy odzyskuje, wspiera silniej niż by to tłumaczył status obywatela” – pisze.
Zatrzymując się podczas lektury przy poszczególnych „kapsułach czasu”, przy zapisie sporów o polski pieniądz, urządzenie Kresów, Milenium, o to, czy po Sierpniu należało mądrzej, czy odważniej, cały czas wracałem do skojarzenia, że „Księga..” to swego rodzaju „materiały do refleksji i zadumy”. Ale skąd taka staroświecka, nieclickbaitowa fraza? I nagle błysk: no oczywiście, przecież to tytuł wydanego już na łożu śmierci, w roku 1976 zbioru szkiców Juliusza Mieroszewskiego.
„Księga…”, choć wydana na jubileusz nie jest typową „księgą jubileuszową”, to nie żaden Festschrift. Da się w niej wyczuć pewną cierpkość wobec rządzących dziś ugrupowań – bardzo dyskretną w treści obu tomów, wyraźniejszą podczas niedawnego wieczoru promocyjnego, gdzie z zakłopotaniem i żalem słuchałem wystąpienia p. Kazimiery Szczuki.
Ale rozstrzygające dla charakteru tego wydawnictwa wydaje się przytoczone i podkreślone w eseju Gluzy zdanie Mieroszewskiego: „Gardzę wszelkim szowinizmem, ale z poczuciem realizmu stwierdzam, że nie ma rzeczy w Europie i poza Europą, dla której warto byłoby porzucić polskość”. Taki głos, świetnie wyrażający ducha „Księgi…”, najdalszy od ojkofobii, może być fundamentem rozmowy o kształtach niepodległości. Innego zresztą nie mamy.
Zbigniew Gluza (koncepcja i eseje wprowadzające), Marta Markowska (opracowanie redakcyjne), „Księga Stulecia Niepodległości”, Ośrodek Karta, 2018.
ZOBACZ TAKŻE:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/420020-nieoczywista-niepodleglosc