Ludzie, których przygnębia fatum, jakie zdaje się wisieć nad środkowoeuropejskimi „skrwawionymi ziemiami” od dobrych kilkuset lat, chętnie uciekają w fantazje o innym biegu dziejów, o zwrotnicach czasu, które można było przełożyć w przeszłości. Liczba opowieści fantastycznych, traktujących o wzięciu przez nas w 1939 r. Berlina, idzie w tuziny; profesor Lech Mażewski z nieporównanie większą dyscypliną myślenia od lat prowokuje czytelników do refleksji nad tym, jakie mogłyby potoczyć się losy Królestwa Polskiego pod berłem Romanowów, gdyby nie zryw podchorążych.
A gdyby posunąć się jeszcze o krok dalej i wyobrazić sobie Rzeczpospolitą w Wieku Świateł, wielonarodową i wielowyznaniową jak w wieku XVI, wolną od calamitates wieku XVII, zdyscyplinowaną i umocnioną absolutum dominium? Nie jest to łatwe zadanie, ale gdyby tak się stać mogło – niewykluczone, że za pierwszego kronikarza polskich „typów ulicznych”, wszystkich tych kontuszów, szabel, podgolonych głów i kufli (oraz, dodajmy, fraków, peruk, szpad i kielichów) mielibyśmy nie Jana Piotra Norblina, imigranta z Francji, lecz syna dysydenckiej szlachty wielkopolskiej: Daniela Chodowieckiego.
U tego ostatniego też znajdziemy, choćby w scenach z podróży do Gdańska, niemało pysznych „polskich typów”: ot, choćby strażnika wielkiego koronnego, Tadeusza Czackiego, który jakby zszedł z kart „Pana Tadeusza” w swoim kontuszu z wyłogami i filuternej konfederatce. Młodszemu synowi artysta podgalał głowę na polską modłę, po czym portretował go takim, tłustą kreską. Ale tych kilkadziesiąt postaci - flisak, szlachciura, konni - pozostają trzecioplanowymi bohaterami wielkiego dzieła: zbiorowego portretu mieszczan, uczonych, pastorów, szczęśliwych rodzin jasnego wieku osiemnastego.
Po ojcu Polak, po urodzonej w Szwajcarii matce – na poły Francuz, na poły Niemiec, z urodzenia gdańszczanin, poddany najpierw saskich Augustów, po przeprowadzce zaś do Berlina – Fryderyków, był Daniel Chodowiecki człowiekiem Oświecenia, jednym z najbardziej znanych rysowników i ilustratorów tamtej epoki. Marzył o karierze malarskiej, spełnienie znalazł trzymając w ręku nie pędzel, lecz igłę. Tysiące jego akwafort zdobi kroniki, almanachy gotajskie, tragedie Szekspira, powieści, psalmy i, bagatela, traktaty fizjonomiczne Lavatera. Ale można też kartkować jego nieprzebrane dzieło całkiem inaczej: patrzeć na niezliczone peruki, harbajtle, trzewiki, czepki, na mieszczańskie rodziny pod wysokim niebem lub stropem, na światło przebijające między pękami cienkich, rytych w werniksie kresek.
W ten właśnie sposób zasłużone dla pamięci o przeszłości Gdańska środowisko zechciało zilustrować pierwszą w Polsce biografię Chodowieckiego, pióra wieloletniej kustoszki Muzeum Narodowego w Gdańsku. To życiorys napisany z namaszczeniem, chwilami może zbyt solennym tonem, przywodzącym na myśl książki adresowane przed pół wiekiem „do młodego czytelnika”. Świetnie jednak, także za sprawą licznych cytatów z Goethego, osadza on wielkiego rysownika w krótkim, pięknym Wieku Oświecenia.
A gdyby pozostać jeszcze przez chwilę w kręgu mieszczaństwa i Hanzy? „Lebrecht Kröger podjął się tranżerowania. Z lekko podniesionymi łokciami, rozciągnąwszy długie, wskazujące palce na grzbiecie noża i widelca, uważnie krajał soczyste plastry”. W tym pysznym zdaniu z „Buddenbrooków” szukam tym razem nie tyle zapowiedzi upadku rodziny, ile sztućców.
Ileż ich wymyślono w XIX wieku! Co tam wspomniany nóż do tranżerowania, skoro samych łyżek znalazłoby się kilkanaście: do bulionu i zupy-kremu, do ragout, z grzebieniem (do sosu), do szpiku kostnego, do oliwek, do serwowania groszku, do jagód (złocona), do kawy, herbaty, lemoniady, czekolady, do chrzanu, do pieprzu cayenne… Tyle przynajmniej wylicza Marcelina Palińska, autorka niezrównanej, mimowolnie krotochwilnej książki, poświęconej sztućcom sprzed wieku.
Czegóż tam nie ma! Łyżka (kolejna!) do podawania ostryg (i osobny widelczyk do przegrzebków), widelczyk i szczypce do sardynek, nożyczki do otwierania jajek.. Są liczna narzędzia mordu, niewykorzystane należycie przez autorów kryminałów: świderek do masła, sztylecik do pieczystego, szpikulec do oliwek i szczypce nożycowe do szparagów, nożyczki do winogron, widelec do mango i trójgranasty chwytak do cukru. Najpraktyczniejsze: grzebień do krojenia babek ponczowych oraz skrobak do kukurydzy. Najpiękniejsze: szczypce do cukru w kształcie ibisa. Najpocieszniejsze: łyżki dla wąsaczy, z osłonką „w połowie zakrywającą czerpak, od czubka po trzonek”, by gorąca para nie roztopiła wosku, którym usztywniano zarost.
Można się tylko cieszyć, że państwo Łęccy nie nadążali z kupowaniem wszystkich nowości od Frageta, bo biedny Wokulski poległby nie tylko na sandaczu, ale i na trzymadłach do sera, które tak łatwo pomylić z uchwytami do kukurydzy, na małych, wdzięcznych, ale nieporęcznych kleszczykach do truskawek. Pomysłowość barier, które jubilerzy wznosili półtora wieku temu między dłonią a jedzeniem skłania do myśli o zbiorowej, dziesiątkującej klasy wyższe mysofobii, czyli lęku przed brudem, w rzeczywistości jednak za mnożeniem odmian sztućców stały z jednej – pycha nuworyszy, z drugiej – chęć zysku, szczególnie producentów amerykańskich. Wymyślanie potrzeb nie jest cechą naszych czasów: by skompletować komplet „Georgian” na tuzin osób, należało kupić nie mniej niż 1888 sztuk sztućców. Kres temu szaleństwu położył dopiero, jako sekretarz stanu USA, Herbert Hoover: jak wielkie są jego zasługi dla ludzkości zrozumie każdy, kto lubi jeść szparagi palcami.
Kalina Zabuska, „Daniela Chodowieckiego przypadki. Rzecz o artyście spełnionym z Berlinem i Gdańskiem w tle”, Fundacja Terytoria Książki, 2018; Marcelina Palińska, „Embarras de richesse, czyli o dziewiętnastowiecznych sztućcach stołowych”, Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, 2018 (ilustr. Agnieszka Bracha).
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/414694-peruki-i-szparagi