Nie będę się długo rozpisywał. Choć ta część „Avengers” jest jedną z najdłuższych, to recenzja będzie lapidarna. Akcji streszczać się nie da, bo spoiler pojawiłby się po 5 minutach filmu. Skomplikowanego świata złożonego z trzech faz filmowego uniwersum Marvela też naświetlać nie będę. Każdy fan serii widział poprzednie 18 tytułów. Albo te najważniejsze.
Co więc mogę napisać o filmie braci Russo, który kończy trzecią fazę świata superbohaterów z logo Avengers? To znakomite dzieło. Zawiera wszystko, co najlepsze w filmach Marvela. Pędząca jak Spider Man na pajęczynie akcja, piorunujące jak uderzenie Thora efekty specjalne, kupa autoironii i doskonale wyważonego patosu. To po prostu świetnie ugotowane danie. Smaki się mieszają, zaskakują i mają idealne wykończenie. Od 2012 roku, czyli pierwszej części „Avengers”, gdzie pojawili się wszyscy bohaterowie po kolei przedstawiani w poszczególnych filmach, akcja kroczyła do nieuchronnej wojny z wszechwładnym Thanosem. Jest to wojna totalna. Toczona na kilku planetach. Ma apokaliptyczny wymiar.
Pochłania najważniejszych bohaterów poprzednich filmów, co mogło budzić zaniepokojenie. Czy otrzymają odpowiednio dużo miejsca na ekranie? Czy będą w stanie wybrzmieć ich najważniejsze cechy? Czy nie staną się wyłącznie dodatkiem do efektów specjalnych? Nie zapominajmy, że na ekranie ścierają się charyzmatyczni aktorzy, którzy mieli na pewno pokusę przykrycia kolegów blaskiem swojej gwiazdy. Zamiast rywalizować, wypełniają harmonijnie dany im czas. To również zasługa odpowiedniej reżyserii.
Bracia Russo, którzy odpowiadali za bardzo dobre filmy o Kapitanie Ameryce czują uniwersum Marvela, jak nikt inny. Słowna szermierka między bezczelnym Star Lordem ze „Strażników Galaktyki” a naładowanym własnym ego Iron Manem ma ostrość brzytwy. Sarkazm boga Asgardu się nie przeterminował. Punchline’y Rocketa powodują parsknięcie colą we własny popcorn, zaś dramaturgia epickiej bitwy w królestwie Czarnej Pantery Wakandzie może zawstydzić najlepszych reżyserów wojennego kina.
A patos? Jest! Perfekcyjnie amerykański. Zdradzę tylko tyle, że z częścią herosów wraz z końcem trzeciej fazy się żegnamy. Na zawsze? Możliwe, że tak. Śmierć więc zbiera swoje żniwo, jak w żadnym filmie o superbohaterach w historii popkultury.
Każdy film z marvelowskiej serii był inny. Przypomnijmy sobie szekspirowskiego pierwszego „Thora” i jego zupełnie parodystyczną ( znakomitą) ostatnią część. Jak bardzo rozpolitykowane były filmy o „Kapitanie Ameryce”, a społeczny kontekst miała „Czarna pantera”. A zatopiony w klimat licealnego kina „Spider-Man”? Bezczelnie eklektyczni i zatopieni w retro lat 90-tych „Strażnicy Galaktyki” i new ageowy „Doctor Strange”? Bracia Russo nieumiejętnie mieszając te wszystkie klimaty, mogli popaść w totalny bełkot. A jednak wprowadzili świat Marvela na nowe tory. Otworzyli go na kolejnych bohaterów, zupełnie zmieniając reguły gry.
Biję im za to wielkie brawa, nie mogąc się doczekać kontynuacji tego Uniwersum. Żaden film o superherosach nie zszokował mnie równie mocno.
6/6
„Avengers: Wojna bez granic”, reż: Bracia Russo, dystr: Disney
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/392039-avengers-wojna-bez-granic-to-znakomite-dzielo-wszystko-co-najlepsze-w-uniwersum-marvela-recenzja