Pamiętacie Rufusa z „Dogmy” Kevina Smitha? To ten trzynasty apostoł grany przez przezabawnego Chrisa Rocka, który został wymazany z Ewangelii „bo jest czarny”. Niepoprawny Smith przepysznie zakpił z rasowych uprzedzeń w USA. Reżyser „Marii Magdaleny” jest natomiast zupełnie poważny. Nie tylko przywraca właściwe miejsce kobietom, które jego zdaniem Jezus z Nazaretu namaścił na swoje następczynie, ale najważniejszego z apostołów czyni czarnoskórym. Nie do końca jest to miły gość. To on w końcu odepchnął podobno od grona dwunastu najważniejszą niewiastę.
Joaquin Phoenix potrafi gładko przejść od roli zabijaki we wchodzącym niebawem na nasze ekrany „Nigdy cię tu nie było” do interpretacji Jezusa Chrystusa. Niestety introwertyczna rola Phoenixa ma obniżoną wartość przez idiotyczną decyzję polskiego dystrybutora, by wprowadzić film „Maria Magdalena” wyłącznie w wersji zdubbingowanej. Na mój dosyć negatywny odbiór filmu wpływ ma fatalny dubbing tak świetnych aktorów jak Phoenix, Mara czy Ejofor, który zbliża obraz do ckliwych katechez puszczanych w niedzielne popołudnie. A przecież ten film w założeniu jest czymś odwrotnym.
„Maria Magdalena” jest filmem kuriozalnym, choć reżyserem jest autor wzruszającego „Lion. Droga do domu” Garth Davies. Reżyser sprawny, umiejący zbudować odpowiedni klimat, świetnie czujący się w kinie osadzonym na Bliskim i Dalekim Wschodzie. Jego najnowsze dzieło nie jest pozbawione tych elementów. To dobrze opowiedziana historia z dobrym aktorstwem i świetnymi zdjęciami Grega Frasiera. Jednak w warstwie teologiczno-ideologicznej jest to obraz kompletnie zanurzony w politycznej poprawności.
Wizja działalności i męki Jezusa okiem Marii Magdaleny ( Rooney Mara) nie ma w sobie antychrześcijańskiego zacięcia, ale uderza w prawdę zawartą w Ewangeliach. Davies zrobił film rewizjonistyczny i feministyczny o infantylnej wymowie „Kodu Da Vinci” Browna. Australijski filmowiec nie zaprzecza cudom dokonywanym przez Jezusa ( widzimy wskrzeszenie Łazarza i uzdrowienia kalek). Jest za to „niewolnikiem swoich czasów” na innej niż ateistyczna płaszczyźnie.
Maria to niezależna i mądra kobieta, która zostaje wyrugowana przez apostołów ze swojego grona mimo tego, że była ukochaną uczennicą Jezusa. Przez patriarchalną zazdrość zrobiono z niej kobietę upadłą. Dlaczego? Bo tylko ona rozumiała w pełni miłosierdzie Jezusa, czego nie dostrzegł nawet czarnoskóry ( sic!) Piotr (Chiwetel Ejiofor). Tylko ona pojęła nauki Jezusa ( w którym również kochała się jako kobieta) o potrzebie przekroczenia miłości rodzicielskiej w imię Boga. Tylko ona rozumiała jak ma wyglądać Królestwo Jezusa. Żaden z apostołów nie zrozumiał jego bezwarunkowego miłosierdzia. W tej wizji Maria przebacza zagubionemu Judaszowi, czego nie potrafią zrobić uczniowie jej ukochanego mężczyzny.
Problem w tym, że jest to ujęcie naskórkowe. Zbliżające się raczej do nauk New Age niż Ewangelii. Zresztą sam Phoenix przypomina bardziej kalifornijskiego guru sekty z lat 60-tych niż wcielonego Boga. Końcowa scena kroczenia Marii w stronę czekających nie nią kobiet ( na czele z Maryją) ma zacięcie klipów z logo „girl power”. Politpoprawna wersja Ewangelii? Dziękuję, ale zostanę przy Melu Gibsonie i jego „Pasji” oraz obrazoburczym, ale duchowo inspirującym Martinie Scorsese z „Ostatniego kuszenia Chrystusa”. Scorsese oburza, ale wzbogaca duchowo. Davis ubrał biblijną opowieść w hasła z feministycznych gazet. Zbyt płytkie by poruszyć.
3/6
„Maria Magdalena”, reż: Garth Davis, dystr: UIP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/388696-maria-magdalena-feministyczna-wersja-ewangelii-dziekuje-ale-wole-gibsona-i-scorsese-recenzja