Pewnie, że lubię jak Clint Eastwood, James Woods, John Voight czy Kazik Staszewski powiedzą coś antylewackiego. Kto nie lubi jak ich ulubiony artysta okaże się mieć takie same polityczne poglądy? A jeszcze jak nie boi się idol walić młotem w normy poprawności politycznej? Ręce układają się do oklasków i usta szerzą mocniej niż facjata Jokera.
Tylko co z tego, że tak powiedzą? Co z tego, że połechtają moje potrzeby polityczno-popkulturowe? Co mnie tak naprawdę obchodzi, co ma do powiedzenia o polityce artysta i celebryta? Dlaczego jego głos ma być istotniejszy niż głos lekarza, strażaka czy kosmonauty? Co celebrytom i artystom daje prawo do autorytarnych sądów politycznych, których lud ma słuchać z otwartymi ustami? Nie przeczę, że wielu aktorów, reżyserów czy muzyków to głęboko wykształceni ludzie. Oczytani, analizujący szeroko politykę, znający choćby podstawy filozofii polityki, znający…
No dobra. Żartowałem. Dziś wielu gwiazdorów publicystyki ( lepiej i gorzej posługujący się piórem) to ignoranci. Płytcy i powierzchowni hejterzy w walce partyjnej. Więc czego wymagamy od celebrytów? Ludzi mających prawo oceniać politykę z uwagi na swoje oczytanie i inteligencje jest wśród nich mniejszość. Jak w całym społeczeństwie, które uwierzyło, że ma nawet mityczną „opinię publiczną”. Niestety uznaliśmy, że mają artyści i celebryci prawo do rozstrzygania sporów politycznych. Tylko dlatego, że grają w filmach, piszą powieści i śpiewają, mogą arbitralnie oceniać kto jest demokratą, komunistą, faszystą i targowiczanem. My natomiast mamy szczególnie mocno słuchać ich głosu. Dlaczego? Bo są sławni. Bo spełniają nasze oczekiwania wobec nowych bożków. Dionizosów z seriali i reality show. Nie ważne czy mówią coś sensownego, czy bredzą. Ważne, że mają swoją Agorę.
Zawsze się jednak zastanawiam czy im się to opłaca. Przecież opowiedzenie się radykalnie po jednej stronie sporu politycznego ( nie mówię teraz o religii i ideologii, które zawsze były częścią kultury i popkultury) ma swoje konsekwencje. Zwrócił na to uwagę mega gwiazdor amerykańskiej telewizji Jimmy Kimmel.
Silnie antytrumpowski, wspierający od lat Baracka Obamę i wpisujący się w głęboką polaryzację amerykańskiego społeczeństwa celebryta przyznał, że jego programowi „Jimmy Kimmel Live” spadły mocno słupki oglądalności. „Wiem, że moją pracą jest rozśmieszanie ludzi i dostarczanie im rozrywki. Jednak jeżeli czasami mogę powiedzieć coś poważnego i ważnego dla mnie, to skorzystam z tej możliwości”- powiedział w programie innej szalenie upolitycznionej celebrytki ( wielu widzi ją w Białym Domu po Trumpie) Oprah Winfrey. Od kiedy Kimmel prowadzi ceremonię rozdania Oscarów oglądalność mocno spadła. Ostatnią galę oglądało 20% mniej widzów. Trudno uwierzyć, że to nie spowoduje odsunięcie go od prowadzenia kolejnej gali.
Czy przy coraz mocniej spolaryzowanym społeczeństwie, emocjach rozgrzanych do czerwoności inni celebryci również odczują w swojej kieszeni konsekwencje krytyki dużej części swoich potencjalnych…klientów. W showbiznesie odbiorca sztuki jest klientem. Artysta jest zaś produktem. Zarabia własną twarzą. Jeżeli kojarzy się ona z nielubianym politykiem, partyjną opcją albo pogardą ( to dotyczy szczególnie Polski) do wyborców, to oni wystawią rachunek. Nie kupując biletu do kina, teatru i nie idąc na koncert. Jimmy Kimmel właśnie tego doświadcza.
Może jest więc ratunek przed nadmiernie upolitycznionymi artystami. Pieniądze. Seneka mówił nie na darmo, że „Dobrze jest być sławnym. Ale pewniejsze jest mieć pieniądze.”
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/385983-znany-z-anytrumpizmu-gwiazdor-przyznaje-ze-traci-ogladalnosc-artysci-traca-na-upolitycznieniu