Jest ten film klasycznym „christian movie”. Patetyczny, katechetyczny, ckliwy i mający jeden cel: nawrócić widza. Nie raz pisałem o istocie protestanckiego kina, które trzeba przyjąć albo z dobrodziejstwem inwentarza, albo od razu odrzucić. Ja je przyjmuję. Mam do niego słabość. Oświetla mnie czystym dobrem i protestancką prostotą Dobrej Nowiny. Potrzebuję tej katechezy. Popkulturowych rekolekcji, skupiających się wyłącznie na Piśmie Świętym. Nie oceniam tych filmów oczami filmowego krytyka. Oceniam je sercem chrześcijanina. Odpowiednio cukierkowo brzmię? Świetnie. Wprowadzam was w klimat „Mojej miłości”
„Moja miłość”? Co za infantylny i głupi tytuł polskiego dystrybutora! „I’m Not Ashamed” brzmi tytuł angielski. „Nie wstydzę się”. Nie wstydzę się wiary. Nie wstydzę się Jezusa. Nie wstydzę się wybaczać. O tym jest ten obraz.
Nakręcony w 2016 roku film wchodzi do nas do kin w upiornym czasie. Tuż po masakrze w liceum w Marjory Stoneman Douglas High School w Parkland na Florydzie. Zginęło 17 osób. Mordercą jest były uczeń, który mimo niestabilności psychicznej mógł kupić karabin, służący mu do rozstrzelania kolegów i koleżanek. Donald Trump właśnie ogłosił, że nauczyciele powinni być uzbrojeni, by chronić życie uczniów. Inny świat. Inna cywilizacja. Oto Ameryka ze świętym prawem posiadania broni palnej i wszystkimi tego konsekwencjami.
Przed Parkland najsłynniejszą strzelaniną w liceum była masakra w Columbine High School w Jefferson County w Colorado w 1999 roku. 20 kwietnia. W urodziny Adolfa Hitlera. Uczniowie szkoły Eric Harris Dylan Klebold zamordowali 12 uczniów i jednego nauczyciela. Potem popełnili samobójstwo. Ich pierwszą ofiarą była siedemnastoletnia Rachel Joy Scott (Masey McLain). W dniu masakry narysowała w swoim pamiętniku 13 łez, które kilka godzin później nabrały metafizycznej symboliki.
Nie jest „Moja miłość” filmem o masakrze w Columbine. Trudno zresztą taki film zrobić po „Słoniu” (Złota Palma w Cannes) Gusa Van Santa. Eric i Dylan są w „Mojej miłości” postaciami kreskówkowymi. Zlepionymi ze stereotypów. Czcicielami Hitlera przez prześladowania w szkole. Pajacami łażącymi w czarnych płaszczach. Bez banalności zła we wnętrzu. Bez otchłani tak porażająco zgłębionej w paradokumentalnym arcydziele Van Santa. Nie o nich jest jednak ten film. Film? W zasadzie jest to popkulturowa katecheza. Tak ten obraz odczytujcie.
Rachel prowadziła dziennik. Pisała o swoich przeżyciach związanych z rozwodem rodziców i wychowaniu przez głęboko religijną matkę. Pisała też o własnej wierze. Problemach w odnalezieniu się wśród rówieśników, rozdarciu duchowym i w końcu potrzebie naśladowania Chrystusa. Film Briana Baugha ma uwypuklić ten ostatni aspekt krótkiego życia Rachel. Nie przez przypadek twórcy informują w finale, że świadectwo wiary dziewczyny zainspirowało ponad 20 milionów Amerykanów. Głównie dzięki licznym książkom o drodze dziewczyny.
Rachel została zastrzelona na trawniku liceum podczas lunchu. Rozmawiała z kolegą Richardem Castaldo. On został postrzelony 8 razy. Przeżył, ale jest sparaliżowany. Scott dostała cztery kule. Ostatnią w głowę. Mordercy pytali ją czy wierzy w Boga. Według filmowców Scott wiedziała, że wyznanie wiary sprowadzi na nią śmierć. A więc męczennica? Tego nie wiadomo. Castaldo wspomina, że mordercy rzeczywiście pytali o wiarę w Boga. Jego również. On przeżył mówiąc, że w Boga nie wierzy. Nie zna jednak słów dziewczyny. Po premierze filmu ateiści rzucili się jednak na przesłanie filmu i właśnie ten sugestywny obraz poświęcenia.
Celem „Christian Cinema” jest nawracanie niewierzących i rekolekcje dla wyznawców Jezusa. Rachel kończąca życie na krzyżu jest więc symbolem idealnym. Nastolatka stała się zresztą symbolem masakry. Zostawiona przez nią na parkingu Honda Acura zamieniła się w nagrobek, gdzie uczniowie przynosili kwiaty, krzyże, pluszowe misie i kartki z kondolencjami. Wielu się w tym miejscu modliło. Rodzice dziewczyny prowadzą dziś organizację Rachel’s Challenge, która walczy z przemocą w szkołach. W organizacji działa Craig Scott, brat Rachel, który przeżył masakrę. Był w bibliotece, gdzie zginęło najwięcej uczniów. Wielu jego kolegów z klasy.
Zwracam uwagę na wchodzący 2 marca do polskich kin obraz właśnie z uwagi na jego katechetyczną wymowę. To świadectwo wiary osoby, która zginęła w momencie, gdy znalazła swoje powołanie. Można zapytać o sens boskiego planu, którego częścią jest śmierć pomagającego bliźnim chrześcijanina. Sensem jest popkulturowe ujęcie losów Ratchel. Opowiedzenie o jej ofierze milionom ludzi. Nie tylko w USA, gdzie chrześcijańskie kino zarabia już miliony dolarów, ale również w Polsce.
Zapominamy często o sensie ofiary. Sensie cierpienia. Sensie głębszym, którego nie jesteśmy w stanie od razu pojąć. Ten film nam o tym przypomina. Szczególnie ważne przesłanie w okresie Wielkiego postu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/383128-moja-milosc-poruszajace-chrzescijanskie-swiadectwo-ofiary-masakry-w-szkole-columbine