Wolność słowa czy bezpieczeństwo narodowe? Bez wolności słowa bezpieczeństwo narodowe nie istnieje. Demokracja zamienia się w tyranię. Przecież Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych po to zabezpieczyli prasę I Poprawkę do Konstytucji by Amerykanie nie zapomnieli, że prasa służy rządzonym, a nie rządzącym. Zgadzam się. Chciałbym żyć w świecie, gdzie te wartości są dla wszystkich truizmem. Ten czarno biały świat jednak nie istnieje. Nigdy nie istniał, mimo dzisiejszego krzyku liberalnych pięknoduchów by powrócił.
Steven Spielberg z operatorem Januszem Kamińskim dwie dekady temu ożywili dinozaury. Dziś ożywiają klasyczne dziennikarstwo. Patrzące na ręce rządzących, nieuwikłane w biznesowe deale z władzą, etosowe i rozumiejące swoją misję. „Czwarta władza” nie jest jednak filmem sentymentalnym. Spielberg nie bawi się we wspominki o zagubionym świecie. On przemienił się w moralizatora, który z siwą brodą i okularami spuszczonymi na czubek nosa wzywa świat do nawrócenia.** Nie jest jeszcze kaznodzieją ciskającym piorunami, ani rozdzierającym włos na czworo sędziwym rabinem. Buntownik, który zmieniał w latach 70-ych Hollywood od lat jest natomiast mitotwórcą. To wieszcz, który, jak trafnie zauważa Michał Oleszczyk, „funduje nam kolejne lekcje obywatelskiej cnoty spod znaku liberalizmu lewicowego amerykańskich elit”.
Taki film mogłaby w Polsce nakręcić Agnieszka Holland, gdyby etos dziennikarstwa III RP nie został nakryty aferą Rywina. Amerykańscy liberałowie mają nieskazitelnych bohaterów IV władzy, których kanonizowano w 1976 roku za sprawą „Wszystkich ludzi prezydenta” Alana J. Paculi. Spielberg opowiada o wydarzeniach poprzedzających przełomowe teksty w The Washington Post Carla Bernsteina i Boba Woodwarda, które utopiły ostatecznie znienawidzonego przez lewicę prezydenta Richarda Nixona.
Tuż przed Watergate miała miejsce inna batalia. Dotyczyła papierów Pentagonu, czyli ściśle tajnych raportów mówiących o nikłej szansie zwycięstwa Amerykanów w upadającym pod komunistyczną dyktaturą Wietnamie. Mimo jednoznacznie brzmiących dokumentów zamówionych przez sekretarza Obrony Roberta McNamary, prezydenci Kennedy, Johnson i Nixon nadal prowadzili wojnę z czerwonym reżymem Ho Chi Minha. Robili to w imię wiary w „teorię domina” ( upadek kolejnych wolnych państw uderzonych przez komunistów) oraz niechęci do przyznania się do klęski. Mimo to „posyłali amerykańskich chłopców na śmierć”.
Czy mieli prawo ukrywać raport przez opinią publiczną? Spielberg nie ma wątpliwości. Wolność słowa jest najważniejsza. Czy w takim razie dzień przed D-Day w imię wolności słowa prasa byłaby rozgrzeszona za opublikowanie informacji o inwazji? Spielberg kwituje to jednym zdaniem: nie można porównywać obu sytuacji. Właśnie to pokazuje jak bardzo jest jego film intelektualnie pusty.
Dlaczego bowiem nie można zestawiać tych sytuacji? USA prowadziła ze Związkiem Radzieckim wojnę. Zimną Wojnę, która miała militarne punkty zapalne jak właśnie ten w Wietnamie. Czy bezpieczeństwo narodowe nie usprawiedliwiało Richarda Nixona, próbującego sądownie zatrzymać publikacji The Washington Post? Czy radość komunistów na Kremlu nie usprawiedliwiała choćby minimalnie decyzji administracji Nixona o walce z publikacjami?
Spielberga takie pytania nie interesują. On ma moralną misję. Szczególnie w okresie prezydentury Donalda Trumpa, bezrefleksyjnie porównywanego do Nixona, taka misja jest uświęcona przez liberalne elity. Niegdyś błyskotliwy twórca od lat raczy nas patetycznymi mowami finałowymi. Nie inaczej jest tym razem. „Czwarta Władza” ma wymowę bardzo klarowną. Politycy czyhają na wolność obywateli, którą ochronić może tylko prasa. Słuszne? Teoretycznie tak.
Problem w tym, że Spielberg nakręcił swój film w czasie rządów erupcji „fake newsów”, upadku papieru, powszechnej tabloidyzacji i śmierci dziennikarstwa śledczego. Ba, wygrana Donalda Trumpa, przed którym tak mocno podskórnie Spielberg przestrzega, odbyła się w dużej mierze dzięki mediom społecznościowym! Dlaczego? Bo media mainstreamowe stały się politycznym orężem. Zarówno z jednej jak i drugiej strony sporu politycznego. Spielberg nie tyle nawet obudził dinozaura. On sam stał się dinozaurem. Zastygłym w świecie nie tyle zagubionym, co przysypanym kurzem historii i mitologii. To świat widziany przez różowe okulary protestujących pod Kapitolem hipisów. Spielberg je podniósł, otrzepał z kurzu i użył jako przesłonę w kamerze Kamińskiego. Naiwność hipisów była podkręcona trawą. Spielberg jest natomiast trzeźwy.
Niemniej jednak „Czwartą władzę” warto obejrzeć. To kawał solidnego kina z jak zwykle uroczo porządnym, noszącym w sercu amerykańskie cnoty Tomem Hanksem ( jako redaktor naczelny Benem Bradlee) i grającą na najwyższym poziomie ( choć na autopilocie) Meryl Streep w roli wydawczyni The Washington Post Katherine Graham. Jej postać jest zresztą najciekawsza w cały moralitecie Spielberga. Graham była zaprzyjaźnioną z rządzącą elitą dziedziczką fortuny, która w czasach, gdy kobiety były ozdobami mężczyzn odziedziczyła po zmarłym mężu lokalny dziennik. Streep kreuje Graham na ikonę feminizmu, zaś Spielberg dzięki jej widocznej na ekranie ewolucji do roli apostoła wolności prasy, sprytnie piętnuje związki dziennikarzy z politykami. Również wbijając szpilę w związki liberalnych żurnalistów z JFK.
Szkoda, że w filmie nie wbił choć połówki szpilki w komunistów, którzy tak wiele zyskali na celebrowaniu wolności do ujawniania tajnych dokumentów przez amerykańską prasę.
4,5/6
„Czwarta władza”, reż: Steven Spielberg, dystr: Monolit
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/381892-czwarta-wladza-spielberg-ozywia-dinozaura-o-imieniu-niezalezne-dziennikarstwo-recenzja