Zaledwie wczoraj oglądałem przypadkiem pierwszy odcinek serialu „Alternatywy 4” Stanisława Barei, z marcowym docentem Furmanem, wścibskim i zakompleksionym, w tyrolskim kapelusiku jako jedną z ważnych postaci. Dzień później wieść: zmarł Wojciech Pokora. Miał 83 lata.
Moim zdaniem to jeden z wybitniejszych polskich aktorów. Jak to zwykle bywa z ludźmi przypisanymi do komedii i kabaretów wymieniany, niesłusznie, po sławnych tragikach i amantach. I jak zazwyczaj w Polsce wykorzystany może w połowie. To czyni żal po nim jeszcze bardziej dojmującym.
Tajemnica jego aktorstwa kryła się w czymś, co nazywamy vis comica. To się ma, albo nie ma. Aktorzy dawnych generacji mieli tego więcej niż współcześni. Dlaczego? Tajemnica. Wojciech Pokora, absolwent Technikum Budowy Silników Samolotowych, w młodości wyglądał na odrobinę przerysowanego amanta, z wielkimi oczami, często z zabójczym wąsikiem. A jednak miał coś w głosie, w geście, w mimice, co powodowało, że jego postaci nabierały komicznego czy wręcz groteskowego wymiaru. Mnie towarzyszył od dzieciństwa. Kto nie pamięta „Przygód psa Cywila”, telewizyjnego serialu z początku lat 70, gdzie Pokora straszył jako biurokratyczny porucznik milicji Zubek? Wystąpił tylko w dwóch pierwszych odcinkach, a jakby ciążył nad wszystkimi. Potem gościł w naszych domach jako inżynier Gajny z „Czterdziestolatka”, z biegiem czasu coraz bardziej docenianego serialu Jerzego Gruzy. Często grywał antypatycznych facetów organizujących życie innym.
Oczywiście to uproszczenie. W znakomitej komedii Barei „Poszukiwany poszukiwana” (rok 1972) był zagubionym facetem zmuszonym do przebieranek za kobietę. Nie mógł po prostu nie stać się ulubionym aktorem Barei, który gromadził u siebie kwiat polskich komików. Czasem grywał u niego role główne („Brunet wieczorową porą”, „Alternatywy 4”), a czasem epizody („Nie ma róży bez ognia”, „Miś”). W „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” zjawiał się na sekundę goniąc świnię w ostatniej scenie. Zawsze się go pamiętało.
Trudno też aby nie stał się główną postacią kolejnych kabaretów Olgi Lipińskiej. Kto nie pamięta sławnego gestu dyrektora teatru z „Kurtyna w górę” i westchnienia: „potąd”? Śpiewał, pajacował, a przecież jego smutne oczy pokazywały raz za razem zdystansowany stosunek do świata, refleksję, także autoironię.
Mniej osób pamięta, że był znakomitym aktorem teatralnym debiutującym w roku 1958 w Teatrze Dramatycznym, w „Wizycie starszej pani” Friedricha Durrenmatta rolą reportera. Grał Leandra w sławnym przedstawieniu „Parad” Potockiego w reżyserii Ewy Bonackiej (rok 1964).
Ja pamiętam go jako filar może najświetniejszego zespołu teatralnego, jaki zgromadził w Dramatycznym w latach 70. Gustaw Holoubek. Jako Władzia w „Ślubie” Gombrowicza, znakomitej inscenizacji Jerzego Jarockiego. Ale też jako jednego z trzech męskich bohaterów w jednej z najlepszych komedii, jakie widziałem w teatrze: „Wesołych świąt” Alana Ayckbourna , w reżyserii Ludwika Rene. Tercet z Józefem Nowakiem i Piotrem Fronczewskim był niezrównany.
Kiedy władze PRL rozbiły po stanie wojennym teatr Holoubka, występował w Teatrze Nowym, potem w Kwadracie, gdzie zagrał szereg znakomitych ról komediowych. Jeszcze większą gwiazdą jawił się w Teatrze Telewizji. Papkin w „Zemście” Fredry w reżyserii Jana Świderskiego, Janusz w „Panu Jowialskim” (też reżyseria Lipińskiej), a przede wszystkim porucznik Żewakin w „Ożenku” Gogola (reżyseria Bonacka). To z kolei jedna z najsławniejszych komediowych produkcji telewizyjnych, istny gwiazdozbiór.
Tylko że Żewakin ze swoimi grymasami i opowieściami o „pączuszkach” był postacią nie tylko zabawną, ale i tragiczną, w swej niemożności i głupocie. Spójrzcie Państwo na to przedstawienie także i od tej strony. Dopiero co opłakiwaliśmy inną gwiazdę tego spektaklu: Wiesława Michnikowskiego. Pod tym względem, wydobywania z ośmieszanych postaci człowieczeństwa, byli sobie równi. I powiem coś jeszcze: dziś o to trudno.
Wielkie role filmowe: Żorża Poniemirskiego z serialu „Kariera Nikodema Dyzmy” czy von Nogaja z „CK Dezerterów” uczyniły go, mam wrażenie, nieśmiertelnym. Miał potężne wyczucie groteski. Szkoda, że film nie dał mu szansy na zagranie głównej roli bardziej serio. Najbliżej tego był w filmie „Palace hotel” Ewy Kruk według prozy Stanisława Dygata. Ale film wyprodukowany w 1977 przetrzymano przez 6 lat. Nie zyskał większej popularności. Warto go jednak zobaczyć, choćby ze względu na Pokorę.
Wielki aktor, wielka luka. Jakby wczoraj oglądaliśmy go jako Kamerdynera w „Tygrysach Europy” Jerzego Gruzy. Pozostał człowiekiem starej daty, ponad 60 lat żonatym z jedną kobietą. Nie komentował polityki, pilnował swojej prywatności. Czasem kokieteryjnie powątpiewał, czy jego role były na odpowiednim poziomie. Panie Wojciechu, Pana specjalnością był śmiech zmieszany z zadumą, czasem z łzami. Ośmieszał Pan ludzi, ale po to aby ich na końcu podnieść, ułaskawić. Brakuje nam takich mistrzów.
Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/379851-zmarl-wojciech-pokora-towarzyszyl-mi-od-zawsze-jeden-z-najwspanialszych-polskich-aktorow