Woody Allen zawsze powtarzał za Graucho Marxem, że życie jest przygnębiające, pełne samotności, cierpienia i do tego kończy się za szybko. O geniuszu jego największych dzieł przesądzały głęboka ironia i niepoprawny politycznie duch. Słodycz i gorycz- te dwa smaki, raz lepiej, raz gorzej, przenikały się w kinie Woody Allena. Dziś została tylko gorycz.
Gorycz nieznośna. Allen już nie wierzy w ludzi. To musi być dla niego okropne, bowiem nie wierzy też w Boga. W jego ostatnich kilku filmach beznadzieja triumfuje. Jasne, że nie było kary za zbrodnie w błyskotliwym „Zbrodnie i wykroczenia” (1989), ale bohaterowie przynajmniej godzili się z własnym losem. Teraz jest odwrotnie. 82 letni Allen przekonuje, że musi co roku robić filmy, by nie popaść w totalną depresję. No, ale robi totalnie depresyjne kino. Dobrze, że ma ze sobą wybitnych aktorów i genialnego operatora Vittorio Storaro. Oni czynią, że „Na karuzeli życia” nie przygniata aż tak mocno swoim ciężarem.
Allen jest znany z sentymentalizmu. Teraz wraca na Coney Island swojego dzieciństwa. Porzuca magię „Złotych czasów radia” i opowiada historię czterech osób nie mogących zejść ze ślamazarnej karuzeli życia. Rozdygotana emocjonalnie niespełniona aktorka Ginny (Kate Winslet) służy gburowatemu, ale mającemu gołębie serce mężowi Humpty’emu (Jim Belushi). On jest operatorem mało opłacalnej karuzeli. Ona kelnerką w nadmorskim barze. Życiowy marazm może zostać przerwany, gdy pojawia się uciekająca przed gangsterami ( świetny epizod duetu Schrippa-Sirico z „Rodziny Sopano) „wyklęta” córka Humpty’ego Carolina (Juno Temple) i marzący o karierze dramatopisarza przystojny ratownik Mickey ( Justin Timberlake).
Mickey jest narratorem filmu, bezpośrednio rozmawiając z widzami. Lubię w kinie ten ekscentryczny zabieg, ale nie przykrywa on faktu, że Allen nic nowego do powiedzenia nie ma. Próżno szukać w „Na karuzeli życia” błyskotliwych dialogów, które zawsze były znakiem rozpoznawczym geniusza z Manhattanu. Jednak nie jest tak dlatego, że Allen zrobił dramat a nie komedię. Przecież choćby w kapitalnym „Wszystko gra”, igrając z Dostojewskim, potrafił pisać zapadające w pamięć dialogi. Tym razem Allen nie stara się by pojawił się na ustach widzów minimalny uśmiech. On nie jest nawet rozżalony na życie. Wciąż uważa, że jest podłe, ale chyba już nie trzyma kciuków by trwało jak najdłużej.
Szczwany lis Allen ma wciąż jednak niesamowitego nosa do obsady. Kate Winslet jest zjawiskowa jako sfrustrowana, niestabilnie emocjonalnie, dobiegająca 40-tki kobieta, która nie umie wyrwać się z szarości egzystencji. Zaskakująco złożony jest też Humpy w ujęciu przeżywającego aktorski rozkwit Jima Belushiego. Ten popularny w latach 90-tych komik stworzył w ostatniej dekadzie wyraziste role u Polańskiego, Lyncha a teraz u Allena!
Aktorski duet powoduje, że błahy i wyzbyty z oryginalności „Na karuzeli życia” dobrze się ogląda. Pełna sprzecznych emocji, żałosna, przerażająca i słodka Winslet naprawdę zasługuje na Oscara. Conie Island w oku Storaro wywołuje dreszczyk sentymentu, zaś Allen znów mówi swoim krytykom jedno: i co z tego, że nie robię już „Annie Hall” i „Manhattanu”, skoro nigdy nie byłem artystą. Ja jednak uważam, że kiedyś był i wierzę, że karuzela, na której siedzi jeszcze kiedyś go poniesienie na wyżyny.
3/6
„Na karuzeli życia”, reż: Woody Allen, dystr: Kino Świat
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/369842-na-karuzeli-zycie-wspaniala-kate-winslet-w-kolejnym-przygnebiajacym-filmie-allena-recenzja