Dokładnie pięć lat temu, 10 października 2012 roku, zmarł Jerzy Jarocki, jeden z najwybitniejszych polskich reżyserów. Człowiek, który towarzyszył mi całe moje życie. Miał 83 lata.
Jego „Króla Leara” Williama Szekspira oglądałem na premierze w maju 1977 roku w Teatrze Dramatycznym – wtedy jednym z najlepszych w Polsce. Byłem jeszcze w podstawówce, a pamiętam ten spektakl ze szczegółami, z obsadą, z poszczególnymi scenami. Dużo lepiej niż większość przedstawień, które widziałem później.
Czy był to spektakl tradycyjny czy nowoczesny? Na prawie pustej scenie Piotr Fronczewski jako Błazen śpiewał Gustawowi Holoubkowi-Learowi przyśpiewkę o sensie życia i świata. Młodemu człowiekowi nie potrzeba dużo więcej aby wejść świadomie w dorosłość. Warto czasem podczas tego wchodzenia doznać takiego przeraźliwego smutku. Nigdy nie myślałem, że Szekspir może aż tak zdołować. Pod batutą Jarockiego, z wielkimi aktorami (także Zapasiewicz, Walczewski, Zawadzka, Szczepkowska, Bargiełowski) było to możliwe.
Jarocki był moim skromnym zdaniem żywą odpowiedzią na pytanie o to, jak powinno się robić teatr? Nowocześnie? Tradycyjnie? Mądrze!
Rozmawiał z Polakami całe swoje życie, o ideach i najbardziej uniwersalnych wartościach – przy pomocy Szekspira, Czechowa, Witkacego, ale także Gombrowicza, Różewicza, Mrożka. Witał się ze mną, na progu mego świadomego życia, „Królem Learem”. Żegnał „Tangiem” i „Miłością na Krymie”, te dwie inscenizacje Sławomira Mrożka z Teatru Narodowego to największe z moich przeżyć teatralnych lat ostatnich. Wielki teatr, znów wspaniali aktorzy, świetne inscenizacje, metaforyczne, klarowne, mądre.
Jarocki nie udziwniał, nie pchał się naprzód ze swoim reżyserskim ego, gardził łatwą publicystyką w teatrze, a był potężniejszą osobowością niż ci, którzy te wszystkie błędy popełniają. I było jak on chciał. Przecież uważny obserwator zauważy, że w „Tangu” inaczej rozłożył akcenty niż poprzednicy. W tej inscenizacji wszystko jest bardziej serio, Stomil Jana Frycza jawi się jako mniej niedorzeczny niż zwykle. Z tym nawet można dyskutować . Tym jednak mocniej brzmią podstawowe pytania o świat współczesny. Świat zapętlony w wojnie nihilistycznego karnawału z konserwatywnym postem i wystawiony w finale na pastwę rządów nagiej siły.
Jarocki odszedł mniej więcej w tym czasie co Mrożek i Różewicz (pierwszy rok później, drugi – dwa lata). To symboliczne, ale wraz z dwoma filarami polskiej dramaturgii (można by powiedzieć – wraz z polską dramaturgią) zniknął ze sceny ich najmądrzejszy interpretator. Żal, pustka. Zazdroszczę aktorom, którzy z nim pracowali, chociaż był podobno ekscentrykiem i despotą. Ponad 80-letniemu Andrzejowi Łapickiemu kazał wskakiwać podczas prób na krzesło (ten uważał, że „Tango powinno się grać jak komedię). Szykując przedstawienia drwił, nie pobłażał największym sławom, żarł się podobno i z samym Mrożkiem. Tyle że z tego wszystkiego coś wynikało.
Nie oglądał się na mody, koniunktury, ideologiczne nowinki i pozy. Przed nami wszystkimi stawiał poprzeczkę. Bez tej poprzeczki obawiam się zgnuśniejemy, przestaniemy skakać – przepraszam myśleć.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/361682-na-pieciolecie-smierci-jerzego-jarockiego-robil-teatr-ani-tradycyjny-ani-nowoczesny-madry-po-prostu