Oparta na bestsellerowej książce Williama P. Younga „Chata” to christian movie w najlepszym wydaniu. Od razu zaznaczę, że wchodzący powoli na nasz rynek ten gatunek kina ma swoją specyfikę. To kino prostolinijne, nieraz ckliwe i ocierające się o kicz. Jego celem jest głównie ewangelizowanie. Popkulturowe przekazywanie Dobrej Nowiny. Jeżeli ktoś nie lubi takiego rodzaju opakowania chrześcijańskich treści, powinien z seansu zrezygnować. Ja mam słabość do tego rodzaju kina. „Chata” jest jego kwintesencją.
Mack (Sam Worthington) jest szczęśliwym ojcem i mężem, którego dotyka najgorsza dla rodzica tragedia. Jego córka Missy zostaje porwana i prawdopodobnie zamordowana. Ciała nie udaje się odnaleźć. Mack zatapia się w żałobie i bólu. Zadaje jakże typowe w takich sytuacjach pytania: Dlaczego mnie to spotkało? Gdzie jest Bóg, który pozwala na śmierć niewinnych dzieci? Kilka miesięcy po tragedii otrzymuje tajemniczy list z zaproszeniem do leśnej chaty, w której rozegrał się dramat Missy. Spotyka tam czarnoskórą kobietę (Octavia Spencer), która pomoże mu się zderzyć z mrokiem cierpienia i Bożym miłosierdziem. Chata symbolizuje coś więcej niż tajemniczy drewniany budynek stojący w lesie, choć twórcy smacznie obdzierają ją z filmowej horrorowej otoczki. W tej chacie mieszka sam Bóg.
Ba, mieszka w nim cała Trójca Święta. Warto zaznaczyć, że pokazana w duchu United Colors of Benetton. Bóg wciela się w czarnoskórą kobietę i starego Indianina, Duch Święty to kobieta o azjatyckich rysach, zaś Jezus… cóż, Jezus jak to Jezus jest Żydem. Ciekawa jest ta próba pokazania działania Trójcy Świętej. Kino unikało do tej pory wchodzenia na tak grząski teologiczny grunt. Twórcy „Chaty” na tyle gładko rozłożyli akcenty, że z pewnością nie obrażą żadnego odłamu chrześcijan. Choć przedsoborowi katolicy będą rwali z głowy włosy w proteście przeciwko infantylizacji wizerunku Boga.
Tytułowa Chata jest symbolem duszy, w której chowamy wstydliwe sekrety. Ukrywamy je pośród gęstych drzew, ale nie schowamy ich przed Bogiem. „Chata” nie ma wielkich aspiracji teologicznych. To protestancka katecheza daleka od katolickiej ortodoksji. Nie ma głębi „Milczenia” Scorsese czy dzieł Tarkowskiego. Padają w niej jednak ważne egzystencjalne pytania o poradzenie sobie z nienawiścią, lękiem i stratą. Oczywiście zadane są z infantylnym, ale uroczym, entuzjazmem amerykańskich zborów protestanckich, gdzie Jezus jest kumplem, a Bóg kładzie na kozetce rozbitych wewnętrznie ludzi. Cóż, lepsze to niż freudyzm, którym zarażona jest nasza cywilizacja. Filmowa wersja książkowego bestselleru jest bardzo szczera. Moi przyjaciele amerykańscy w taki sposób właśnie żyją Pismem Świętym. Codziennie i z prostą żarliwością. To kino głównie dla nich. Bez problemu zarazi jednak entuzjazmem katolików.
Warto wstąpić do tej „Chaty”. Szczególnie że olśniewa wizualnie (w końcu widzimy Niebo, więc musi olśniewać) i jest świetnie zagrana. Może się okaże, że po seansie trzeba będzie przemeblować własną chatę?
4/6
„Chata”, reż. Stuart Hazeldine, dystr. Monolith
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/330967-chata-twarza-w-twarz-z-trojca-swieta-hollywoodzka-katecheza-recenzja