Dziś mija rok od śmierci jednego z największych geniuszy muzycznych XX wieku. Publikujemy fragment znakomitej biografii artysty.
Brytyjski dziennikarz muzyczny Paul Trynka zastanawia się nad rozmiarami zadziwiającej androgynii, która uczyniła z Bowiego prawdziwego człowieka lat siedemdziesiątych. Tej biografii bardzo blisko do miana totalnej. Nad książką Starman. Człowiek, który spadł na ziemię pochyliłem się z prawdziwą przyjemnością.
– The New York Times
Album „STATION TO STATION” przez wielu uważany jest za szczytowy objaw miłości Davida Bowiego do freudowskiej „magicznej substancji”. To także ostateczne podsumowanie jego mrocznego pobytu w Los Angeles. Album był też czymś więcej – niemal naukowym eksperymentem w podejmowaniu ryzyka. Tym razem Bowie, jak przyznał bliskim, wszedł do studia, nie mając napisanej ani jednej nuty. Station to Station to także list miłosny adresowany do Europy, zadziwiająco spójne przesłanie człowieka, którego z założenia niepełny kontakt z rzeczywistością stał się jeszcze mocniej ograniczony. Kilka tygodni później David przyznał, że chciał w ten sposób ukazać „artystę uchylającego drzwi do swego świata, tak aby inni dostrzegli, jaki jest naprawdę”. Pierwszy raz od lat słuchacz mógł dokładnie przyjrzeć się prawdziwemu Davidowi Jonesowi – obnażonemu, patrzącemu w otchłań, a jednocześnie spoglądającemu w górę w poszukiwaniu „Boskiego natchnienia”.
W Los Angeles przed nagraniem płyty odbyły się próby – nie po to, by dopracować materiał, ale by „wyluzować się”, jak stwierdził gitarzysta Earl Slick. Mała ekipa Bowiego: Alomar i Slick, basista George Murray oraz perkusista Dennis Davis, weszła do studia Cherokee, w którym dwudziestoczterościeżkowy sprzęt oferował o wiele większe możliwości do eksperymentowania niż ten szesnastościeżkowy w Sigmie. To właśnie, jak Bowie zapowiedział muzykom, miało się stać wyznacznikiem tej płyty. „Eksperymentowanie. Nieważne jak długo”, podsumowuje Carlos Alomar. To była podróż do krainy dźwięku.
Opowieści o tym, że album nagrywano w atmosferze kokainowego szaleństwa, brzmią prawdopodobnie. Bowie twierdził później, że w ogóle nie pamięta, jak przebiegały nagrania. Rzeczywiście, czasami było „dziwnie”, jak mówi Earl Slick, wówczas dwudziestotrzylatek. Chropowata, ostra gitara Slicka stała się centrum tej płyty; wiła się wokół gibkiej, uzupełniającej melodii gitary Alomara. Chociaż w początkowych sesjach brała udział większość zespołu, muzycy często wychodzili, a potem wracali, nie mając pojęcia, na czym ma polegać ich udział. „Siedziałem w Rainbow, na Sunset, myślałem, że mam wolne – mówi Slick. – Jak zwykle trochę przyćpałem, wtedy cały czas byłem pod wpływem. Nagle właściciel lokalu, Tony, powiedział: »Ktoś cię szuka«. Podszedłem więc do telefonu i dowiedziałem się, że jestem potrzebny w studiu. Do cholery, była północ, ja byłem nagrzany, a jednak musiałem pracować do nie wiadomo której, by skończyć moją solówkę”.
Station to Station przepełniał klimat intensywnego poszerzania świadomości. O dziwo, po latach słychać, że całość nagrano z nadzwyczaj trzeźwym podejściem. Bowie wydawał się zmieniać perspektywę, rozkoszując się jednocześnie efektem pogubienia i kontroli. Bluesman, kompozytor i producent Neil Slaven, który sprawował znamienną dla lat siedemdziesiątych funkcję opiekuna gwiazd, jako jedna z nielicznych „czystych” osób w tej branży otrzymał karkołomne zadanie utrzymania Glenna Hughesa z dala od kokainy. W studiu, mimo obecności wielkiego worka kokainy na stole mikserskim, David zachowywał się całkowicie profesjonalnie. Kiedy Slaven wspomniał, że tematem ich ostatniej rozmowy, jeszcze w 1972 roku, był buddyzm, David się rozpromienił. „Och, to ci się spodoba”, powiedział, a potem wręczył mu żółtą kartkę z tekstem nowej piosenki, Word on a Wing. Czasami, gdy Slaven przyglądał się Davidowi, jego intensywnie rudym włosom i fryzurze à la Republika Weimarska, miał przejmujące uczucie, że „David ukrywał się pod swoim nowym wizerunkiem. A jednocześnie chciał, aby go dostrzegano”. Mimo dekadenckiej pozy David był z pewnością tym samym wokalistą, którego Slaven oglądał w Decce w 1967 roku, kiedy początkujący artysta rozsypywał w studiu żwir. Chociaż Bowie mógłby się obawiać, że jego psychika może nie wytrzymać, tak jak w przypadku jego brata Terry’ego, to liczne eksperymenty dowiodły, że jest ona nietknięta, mimo mocno popękanej fasady. Glenn Hughes również przypomina sobie, że pomimo zażywania ogromnych ilości narkotyków David „kierował przedstawieniem. To mnie powalało. Gdy całkowicie odleciałem, gdy byłem na haju, on perfekcyjnie panował nad dźwiękiem – znakomicie rozumiał muzyków. Tak jakbym obserwował w akcji najlepszego menedżera”.
10 stycznia 2016 roku świat stracił legendę, bez której muzyka nigdy nie będzie taka sama. ZiggyStardust, Changes, Under Pressure, Let’s Dance, Fame, Heroes i oczywiście Starman to sztandarowe utwory Davida Bowiego, muzyka, którego sposób bycia zadomowił się w naszej świadomości na dobre, równolegle z jego twórczością. Pisał lub nagrywał praktycznie ze wszystkimi – od Iggy’ego Popa, przez Freddiego Mercury’go, aż do Johna Lennona. Sprzedał 136 milionów albumów, dysponował jedynym w swoim rodzaju głosem, a jego twórczość wywarła znaczny wpływ na wielu wykonawców, takich jak Nirvana czy Franz Ferdinand.
Starman. Człowiek, który spadł na ziemię to interesujące podsumowanie kariery Davida Bowiego. Każdy epizod jego kariery został opisany z niezwykłą dbałością o szczegóły, a liczne anegdoty sprawiają, że Starmana czyta się jednym tchem. Autor nie idealizuje artysty, nie tworzy sztampowej laurki, natomiast sprawia, że bohatera tej książki nie sposób nie lubić, nawet jeśli nie jest się jego fanem. To już drugie wydanie monumentalnej biografii Davida Bowiego – ikony popkultury, nonkonformisty, jednego z najważniejszych muzyków wszech czasów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/322687-david-bowie-starman-czlowiek-ktory-spadl-na-ziemie-fragment-ksiazki