Moim wspomnieniem z lat 80. są seanse po mieszkaniach, w których oglądaliśmy kasety wideo z filmami blokowanymi przez cenzurę. Pośród nich znalazł się – nie wiem dlaczego -–„Mad Max pod kopułą gromu” twórcy cyklu George’a Millera, z charyzmatycznym Melem Gibsonem i groteskową Tiną Turner. A przecież dawny policjant w świecie zniszczonym przez apokalipsę walczył nie z Sowietami, jak Bond, a z tyranią obsługiwaną przez mutanty.
Ten film pełen gonitw dziwacznymi pojazdami po piaskach zapadł mi w pamięć mocniej niż bardziej konwencjonalne pierwsze „Mad Maxy”. Dlatego że Miller umiał wykreować własny świat, dziwny i niepokojący.
A że święta sprzyjają wyrównaniu zaległości, zerknąłem na „Mad Maxa: na drodze gniewu” – w którym Miller w roku 2015 wrócił do dawnych sentymentów. Tak dalece, że Nieśmiertelnego Joego, kolejnego kacyka w świecie po zagładzie, gra Hugh Keays-Byrne, wróg Maxa z pierwszej części. Nie ma za to postarzałego Gibsona. Zastąpił go Tom Hardy.
Film chwalony przez Łukasza Adamskiego nie zawiódł. Nie tylko z powodu pokazywanych ze szczyptą cynicznej rubaszności pościgów. Kluczem jest dla mnie nieokiełznana wyobraźnia godna Hieronima Boscha. To świat braku wszystkiego i wiecznego upokorzenia, w którym upadkowi cywilizacji i przemianie ludzi w potwory towarzyszy obecność jakichś strzępków dawnych mitów i języka.
Takie obrazy filmowe bywają okrutnymi rąbankami. Tu mamy klimat melancholii, nawet współczucia dla tych, co ten świat zaludniają. A mnie tym bardziej ciągnie do drugiego planu.
Prowadzący swoje bitwy Hardy, ba, ikoniczna Charlize Theron w roli bojowej imperatorki Furiozy, wydali mi się mniej interesujący niż Nicholas Hoult grający jednego z War Boys, sprawnych, ale mających umrzeć z powodu choroby popromiennej młodziaków bijących się dla Joego tyrana. Hoult (skądinąd chłopiec ze sławnego „Był sobie chłopiec”) stworzył postać groteskową, ale budzącą sympatię. Skazany przez logikę takich widowisk na mniejszą uwagę, jednak się tej uwagi dopraszał. Jakże delikatnie poprowadzono wątek rodzącej się więzi miedzy nim a jedną z dziewcząt, gdy z opresora stał sie obrońcą „dobrych”. Ludzie są zawsze tacy sami, nawet spotworniali.
I jeszcze uwaga: finalny triumf grupy kobiet, które wraz z Maxem pokonują tyrana, został uznany za manifest feminizmu. Podobnie jak uczynienie główną bohaterką zbuntowanej dziewczyny w najnowszych „Gwiezdnych wojnach”. To chyba przesada, choć i reakcja na realne przegięcia popkultury w tym kierunku. Bitne baby wywalczyły równoprawność, ale tu przynajmniej nic więcej. Potrzebowały jednak Mad Maxa i nawet biednego Houlta.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/322437-zaremba-przed-telewizorem-max-w-krainie-boscha