Oglądając ostatni film Olivera Stone’a zastanawiałem się jak to możliwe, że filmowiec, który potrafi spojrzeć z nutką sympatii i zrozumienia na znienawidzonych przez siebie polityków jak Bush i Nixon, opowiadając o swoich idolach pada na kolana i oddaje im bezkrytyczny hołd. „Snowden” to erupcja zacietrzewienia Stone’a, który dziś nie zajmuje się w zasadzie niczym poza wynoszeniem na piedestał każdego wroga USA.
Edward Snowden (Joseph Gordon-Levitt) jest wymarzonym bohaterem twórcy „Urodzonego 4 lipca”. Młody, bystry chłopak z ustami pełnymi patriotycznych haseł przeszedł totalną przemianę. Ten pragnący niegdyś walczyć w Iraku niedoszły Marines, dziś mieszka w putinowskiej Rosji, którą Stone notabene usprawiedliwiał podczas ataku na Krym. **Były analityk NSA i CIA przerażony skalą inwigilacji, w jakiej musiał brać udział, ujawnił kilkaset tysięcy tajnych dokumentów dowodzących, że Amerykanie pod przykrywką wojny z terroryzmem inwigilują miliardy ludzi w tym przywódców sojuszniczych krajów. Każdy sms, mail, wiadomość w mediach społecznościowych i w końcu nawet nie uruchomione kamerki w komputerach, mają według Snowdena służyć do powszechnej inwigilacji.
Czyż to nie ironia, że uciekając przed amerykańskim „reżymem”, trafił pod skrzydła miłującego wolność i swobody obywatelskie Władimira Putina?
Te informacje rzeczywiście mogą szokować nie tylko zdeklarowanych libertarian, z zasady przekładających wolność osobistą ponad bezpieczeństwo. Problem w tym, że Stone jest tak nieznośnie patetyczny i uniżony przed Snowdenem, że gubi całą istotę tematu. „Snowdena” powinien nakręcić wolnościowiec Clint Eastwood, którego syn Scott notabene gra tutaj epizod. Słynący z publicystycznych, ale subtelnych filmów jak „Pluton” czy „Salvador” Stone nie ma dziś poczucia obciachu, gdy pokazuje Snowdena wynoszącego tajne dane w świetle, które towarzyszy filmowym scenom zmartwychwstania Jezusa. Kopiuje też 1:1 ujęcia z orwellowskiego „1984”, gdy wierny służbie Snowden zdaje sobie sprawę, że jego przełożeni (komiksowo demoniczny Rhys Ifans) inwigilują również jego dziewczynę. Łopatologia tych scen pasuje do socrealizmu albo putinowskich agitek Nikity Michałkowa.
Ma ten film kilka jasnych punktów. Stone to przecież cholernie utalentowany reżyser, więc intrygująco rozgrywa sceny rozmów Snowndena z dziennikarzami „Guardiana” (świetne epizody Toma Wilkinsona i Zacharego Quinto) i bardzo przekonująco kreśli cierpienie Edwarda w związku z ukochaną kobietą (urocza Shailene Woodley). Co jednak z tego, skoro wszystko przykrywa prostacką publicystyką w stylu późnego Michnika.
Ten film jest bezwstydnie laurkowy, a przecież nie opowiada o osobie, którą historia zdążyła rozliczyć. To opowieść o zdrajcy, którego może historia kiedyś usprawiedliwi, dokonującego swojego arcykontrowersyjnego czynu zaledwie 3 lata temu! Stone czekać jednak nie mógł, co tłumaczy dlaczego nawet Barack Obama, najbardziej lewicowy prezydent USA w historii tego kraju, jest przedstawiony tutaj jak zło wcielone niczym George W. Bush z pamfletów Michaela Moore’a.
Nie odmawiam prawa Stone’owi uświęcenia Snowdena, który notabene gra sam siebie w ostatnich scenach filmu, co tylko pokazuje z jak „obiektywnym” dziełem mamy do czynienia. Szkoda jednak, że Stone nie potrafi powściągnąć własnych emocji i spojrzeć szerzej na decyzję Snowdena o zdradzie własnego kraju. Okraszenie tak dramatycznej decyzji kilkoma banalnymi stwierdzeniami o miłości do wolności płynącej koncepcji Ojców Założycieli może przekonać najwyżej niedojrzałych gimnazjalistów. Po twórcy również propagandowego, ale błyskotliwego „JFK” można oczekiwać o wiele więcej.
Smutna to ewolucja reżysera, który niegdyś był uważany za niepokornego ideowca w Hollywood. Zamienił się w rozkapryszonego propagandystę, który postawi najbardziej kretyńskie tezy, by napluć na własny kraj.
2/6
„Snowden”, reż.: Oliver Stone, dystr.: M2Films
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/316225-snowden-agitka-stonea-w-ktorej-nawet-barack-obama-jest-jak-diabel-bush-recenzja