„Życie po śmierci” to dowód na to, że nawet najstraszniejsze momenty życia można odmalować w barwach innych niż czarne, bez szantażu emocjonalnego. i że ostry stał się tu instytucją poza zasięgiem innych raperów.
„Tak na poważnie miało mnie tu nie być. Nigdy bym nie przypuszczał, że przeżyję swoją śmierć” — wyznaje Adam Ostrowski. I są to pierwsze słowa na jego nowej płycie nazwanej dramatycznie „Życie po śmierci”. To tytuł, który natychmiast zapali lampki ostrzegawcze u słuchaczy rapu. Im większe słowa i bardziej szumne metafory, tym większa szansa, że raper się wyłoży, to po pierwsze. Tak pokazuje praktyka. A po drugie — taki tytuł nosił drugi i ostatni studyjny album Notoriousa B.I.G., króla hiphopowego Nowego Jorku, zastrzelonego w 1997 r. w wyniku porachunków między dwoma amerykańskimi wybrzeżami i dwoma chciwymi wytwórniami (przy okazji tych perturbacji w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach został zamordowany również 2pac).
Łatwo było o świętokradztwo. Nic z tego, O.S.T.R. nie sili się na figury retoryczne ani megalomańskie aluzje, naprawdę był blisko pożegnania się ze światem. „Są momenty, gdy każdy by cofnął czas / Zwłaszcza wtedy, gdy realia uderzają prosto w twarz / Istotne jest to, co w nas / doświadczenie nauką, dowiedziałem się, że na koncercie wybuchło mi płuco” — rymuje w „Diagnozie”. Już z poprzedniej „Podróży zwanej życiem” można było wydedukować, co się w jego życiu stało, organizm odmówił posłuszeństwa, zaszły przewartościowania, tu wszystko podane jest jednak na talerzu, a może raczej na stole. Operacyjnym. Skłamie każdy, kto będzie przekonywać, że Ostry nie był osobisty, mówił i o rodzinie, o i miłości, o innym sobie, ale fakt, że przed „Podróżą…” ten ekshibicjonizm trzeba było wyłuskiwać spomiędzy publicystyki, zabawy słowem. Te czasy minęły.
Największe wrażenie robią chyba konfrontacja trudnej tematyki z bardzo przystępną warstwą dźwiękową i komunikatywność treści zderzona z wachlarzem stylów oraz pewną finezją w formułowaniu myśli. Ten krążek nie szantażuje emocjonalnie, nie ogranicza palety barw. Swobodnie skacze od melodyjnych, pieczołowicie aranżowanych numerów z perkusją brzmiącą, jakby była grana na żywo, do elektronicznych wariacji w temacie hip-hopu, szarpanych, terkoczących hi-hatami, ofensywnych w swoim charakterze. Zawsze przy tym jest przebojowy. Ot, z rozmachem przygotowana muzyka niepozwalająca się ograniczyć po prostu do bitu. Bo to kompozycje, nie produkcje, w których nawet didżej brzmi jak jeden z instrumentalistów, wokalistka dośpiewa, co trzeba, mostek gładko poprowadzi do atrakcyjnego, niemal popowego refrenu. A Ostry jako raper? Śpiewnie nawija do naszpikowanego syntezatorami „Kto gasi światło?”; rymuje hasłowo, a zarazem plastycznie, w przestrzennym „Miami”; terkocze jak karabin w „Nie pisz SMS-ów”; moduluje głos w zręcznie uklubowionym „WudźTangClanie”, by przeskoczyć w nim do zmierzłej, jadowitej obserwacji. Po śmierci czy nie, może tu właściwie wszystko, zbliżając się do rapu totalnego. W branży słychać nieśmiałe głosy, że to najlepsza płyta O.S.T.R.
Byłbym ostrożny z takimi sądami. Nawet nie dlatego, że najlepiej mi się słucha tego rapera, gdy jest najbliżej ulicy, okazuje się najbardziej brutalny w sądach i obrazowaniu (patrz: debiut i fabularyzowane „Tylko dla dorosłych”), a „Życie po śmierci” to przede wszystkim Ostrowski na miękko. Nie przeszkadza mi dość łopatologiczny charakter wprowadzeń towarzyszących kolejnym „rozdziałom” płyty, nawet jeśli sam zamysł jest dość pretensjonalny, a koncept potrafi się — jak to w hip-hopie — czasem rozejść w szwach z powodu dygresji, impresji, wielu furtek pozwalających uciec gdzieś daleko. Po prostu wartościowanie kolejnych krążków wywodzącego się z Łodzi artysty mija się z celem. Kogo obchodzi, którym szczeblem drabinki jest płyta nagrana w przełomowym dla niego momencie życia, mająca nader często charakter emocjonalnej kroniki, osobistego wyznania? Po takiej spowiedzi wypada Adama rozgrzeszyć z epizodów pracoholii bez kontroli jakości na poziomie adekwatnym do talentu, z wielokrotnych braków w dyscyplinowaniu myśli. I tak jest to facet zdolny pogodzić bardzo bogatą dyskografię (ok. 20 pozycji, różnie można liczyć) z brakiem wpadki. A Guralowi, Tedemu czy Dabowi ta sztuka jednak się nie udała. Powtórzę zatem zasłyszaną wczoraj myśl — jest polski hip-hop i jest Ostry, będący sam sobie kategorią. Jak dobrze słyszeć, że do śmierci — również tej artystycznej — mu daleko.
Marcin Flint (wSieci)
O.S.T.R., „Życie po śmierci” ,wyd. Asfalt
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/284572-zycie-po-smierci-ostr-na-miekko-recenzja