Brian Helgeland to jeden z najciekawszych współczesnych scenarzystów. Zdobywca Oscara za „Tajemnice Los Angeles” napisał też m.in. „Rzekę tajemnic”, „Człowieka w ogniu” czy „Krucjatę Bourne’a”, ale również jedną z części serii o Freddym Kruegerze. To doświadczenie pozwoliło mu na stworzenie świeżego gangsterskiego filmu, gdzie brutalność łączy się z czarnym humorem, by gładko przejść w melodramatyczne tony. Na dodatek jest to opowieść o ikonach gangsterskiego Londynu, co wymagało od Amerykanina wyczucia specyficznego brytyjskiego świata.
Londyn lat 60-tych był znany nie tylko jako miejsce rozkwitu rocka, hedonistycznych imprez i rewolucji seksualnej, która dopiero miała ze zdwojoną siłą zawitać do USA. Londyn lat 60-tych to również kraina rządzona przez brutalnych braci bliźniaków Rona i Reggie Kraya. Prości chłopcy z osławionego złą legendą East Endu byli tak skuteczni, że interesy z nimi robił sam twórca żydowsko-włoskiego mafijnego syndykatu Mayer Lansky. Choć działali stosunkowo krótko ich legenda wciąż pulsuje w kraju Szekspira.
Helgeland nie odhacza kolejnych etapów wzlotów i upadków braci jak choćby twórcy filmu wchodzącego też na dniach na DVD „Paktu z diabłem”. Jest zbyt wytrawnym scenarzystą by popadać w takie lenistwo. I choć nie jest specjalnie oryginalny, to pomysłowo miesza stylistykę, czerpiąc od najlepszych twórców gangsterskiego kina. Nie jest to naśladownictwo, a raczej umiejętność wyciągania smakowitych kąsków z popkulturowego tygla. Gładko prześlizguje się między gatunkami. Błyskotliwymi dialogami przypomina o klasycznym kinie gangsterskim sprzed ery Scorsese. Natomiast nieretuszowana przemoc zbliża „Legends” do współczesnego kina mafijnego. Liczne nawiązania do kina twórcy „Ulic nędzy” ( szczególnie w kapitalnej warstwie muzycznej) a nawet Brytyjczyka Guya Ritchie nie drażnią również dlatego, że Helgeland nie zapomina o wykorzystaniu najważniejszego aspektu swojego filmu. Pozwala wybrzmieć genialnej kreacji Toma Hardiego.
A ten dosłownie przechodzi sam siebie. Podwójna rola kompletnie różnych od siebie braci- gangsterów zachęca do aktorskiej szarży. Hardy nawet na chwile nie naznacza jej kabotyństwem czy przerostem formy.. W kapitalnie nakręconej scenie bójki braci nawet ja zapominałem, że obie postaci gra ten sam aktor! Hardy doskonale zderza ze sobą stojącego twardo na ziemi uwodzicielskiego Reggiego z psychopatycznym, sadystycznym homoseksualistą Ronniem. Hardy mógłby zatopić różnice obu postaci pod charakteryzacją czy zwykłą zmianą tonu głosu. A jednak jest o wiele bardziej subtelny.
Brytyjczyk, który dopiero co zagrał mrukliwego szalonego Maxa dzięki świetnemu scenariuszowi Helgelanda niuansuje obie postacie, nawet na chwile nie wychodząc z dwóch tak rónych ról. Drobnymi gestami, spojrzeniem, grymasem twarzy buduje skomplikowane relacje między braćmi. Bezgraniczna miłość Reggiego miesza się ze irytacją i frustrującym brakiem możliwości zaradzenia jego destrukcyjnym działaniom. Opóźniony w rozwoju i cierpiący na schizofrenię Ronnie robi zaś wszystko by zaskarbić sobie miłość brata. Chce go mieć wyłącznie dla siebie i dlatego toczy wojnę z jego wybranką Frances ( znakomita Emily Browning). To zresztą ta prosta „dziewczyna z dzielni” jest narratorką opowieści.
Napisałem powyżej, że Hardy „przechodzi sam siebie”. Robi to dosłownie. Tak jak w „Locke” przykuł do ekranu widzów samotnie przez cały film tocząc pojedynek przez telefon, tak tutaj w spektakularny sposób stoczył pojedynek z samym sobą. To doprawdy wielka kreacja, dowodząca, że Tom Hardy z wielkim przytupem wchodzi do światowej aktorskiej czołówki.
5/6
Łukasz Adamski
„Legend”, reż: Brain Helgeland, dystr: Monolith/Cinema.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/281037-legend-tom-hardy-jako-bracia-kray-przechodzi-sam-siebie-recenzja-dvd-vod