„Cienie moich czasów” Bronisława Wildsteina. Intelektualista z kręgosłupem. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Cieszy uhonorowanie Bronisława Wildsteina medalem „Gloria artis”, choć wielu Polaków irytuje on swoim kręgosłupem moralnym, wiernością zasadom i aurą swoistej „prawości”. Dla salonu to jeden z medialnych wrogów numer jeden, ale nawet oni nie mogą odmówić mu klasy. „Cienie moich czasów” to po części autobiografia, po części rozliczenie z III RP i pokoleniem „Solidarności”. Każdy choć trochę zainteresowany kulisami polskiej polityki i najnowszej historii powinien ją przeczytać.

Wildstein broni etosu „Solidarności”, a wyniki ostatnich wyborów napełniają go – bardziej niż ostrożną – nadzieją. Broni też honoru polskiej inteligencji – jak widać, nie każdy jej przedstawiciel wyznaje wojujący „antypisizm”. Stąd konsekwentne opowiadanie się z lustracją, bez której będziemy skazani na ciągłe spekulacje i „teorie spiskowe”. Ale „teorię spiskową” dotyczącą zamachu w Smoleńsku Wildstein skłonny jest uznać. Każde wnioskowanie przyczynowo-skutkowe można ośmieszyć , określając mianem teorii spiskowej. Co nie znaczy, że mają rację tropiciele „żydowsko-masońskich” spisków. Wildstein nie jest też fanem ani Korwina-Mikke („sylogizmy jak cepy”), ani tym bardziej ideologów postępu chcącym poukładać świat na swoją modłę. Dużo jest o polityce, o własnym młodzieńczym zaangażowaniu się w ruch „Solidarności”. Dużo o podróżach („mógłbym zostać Amerykaninem, ale nie Francuzem”, choć w Paryżu spędził więcej czasu niż w USA). Sporo miejsca poświęca historii, którą znamy z filmu „Trzech kumpli”, czyli Leszkowi Maleszce i Stanisławowi Pyjasowi. Ta historia jak w zwierciadle ukazuje patologię III RP jako niechlubnej kontynuatorki poprzedniczki. Mnóstwo smacznych anegdot zza kulis, ze sporą częścią naszego politycznego i medialnego światka w roli głównej.

Wildstein dokonuje nieustannej wiwisekcji bohaterów książki – dla przykładu Cezary Michalski to narcystyczny egocentryk bez właściwości, trudno jednak taką wiwisekcję uznać za personalne ataki. Często nie zgadza się też ze swoim obozem , choćby z częścią prawicy z „Do Rzeczy”, którą ma za prorosyjską czy z różnymi „odbrązowiaczami” Powstania Warszawskiego. Z drugiej strony – Grzegorza Brauna i Michalkiewicza też nie darzy sympatią za antysemickie fiksacje… ale i Agnieszki Holland za fiksacje antypolskie. Niemniej, krytyka Wildsteina jest czymś innym niż krytyka Ziemkiewicza czy Łysiaka – sprawia wrażenie dojrzalszej, lepiej uargumentowanej, mniej pobieżnej.

Dla Wildsteina stopniowe, ale nieubłagane przechodzenie na pozycje konserwatywne było „budzeniem się świadomości”. Dlatego trudno mu pojąć regres, jaki nastąpił u wielu dobrze zapowiadających się konserwatystów – Cezarego Michalskiego, Agaty Bielik-Robson, Janusza Palikota z czasów „Ozonu” … długo by wyliczać, takich byłych ultraradykalnych konserwatystów, którzy dziś przeszli na fanatyczne pozycje „antypisowskie” jest legion. Szczepana Twardocha nie wymienia, ale na tle wspomnianych jawi się on jako ostoja neutralności i zdrowego rozsądku. Nie ma tu potępienia, jest zdziwienie i pewien smutek. Za to próbuje usprawiedliwić Jacka Kuronia, interpretując jego powtarzaną w późnym okresie życia mantrę „daliśmy d…” jako niedokończoną próbę rachunku sumienia, oskarżenie własnej klasy o zawalenie reform czy o zdradę ideałów. Trochę bierze też w obronę Zygmunta Baumana, ten, owszem, były „stalinowski politruk” celnie diagnozuje choroby ponowoczesności – choć, niestety, gorzej z lekarstwem. Zgodzić się, nie zgodzić – przeczytać warto.

Wildstein jako pisarz jest trochę niedoceniony. Dla przeciwników jego książki to „powieści tendencyjne” i „prawicowe porno”. Zwolennicy zaś nie rozumieją, czytając tylko według klucza politycznego. Wildstein podsuwa klucz interpretacyjny – jego powieści są ostrzeżeniem przed pustką, nicością, których wolimy nie widzieć, a w które nauczono nas wierzyć. Żadne „transhumanizmy” nie są lekarstwem. Podobał mi się argument przeciw homoseksualizmowi – to związek kobiety i mężczyzny jest prawdziwym „transhumanizmem” i przekroczeniem granic, wyjściem z siebie i próbą empatycznego zrozumienia kogoś tak odmiennego od nas… Można czytać „Cienie” jako wykładnię myśli konserwatywnej i przekonać się o różnych manowcach nowoczesności i ponowoczesności, o niewystarczalności postawy „ironicznej”, „artystowskiej” czy „antysystemowej”. „Antysystemowość” to nie wszystko, skoro bunt przestał mieć jakąkolwiek wartość, skoro rewolucyjne ideologie wylewają się z uniwersytetów i stał się czymś niemal obowiązkowym. To konserwatywne wartości wymagają dziś pójścia pod prąd.

Wildstein jawi się jako jeden z naszych wybitniejszych intelektualistów, który jakby przez przypadek zajmuje się doraźną publicystyką i telewizją, zamiast pisać wybitne powieści. Konserwatyzm Wildsteina jest szlachetny, bez umizgów w stronę popkultury, choć przyznaje, że jedyne, co w niej wartościowe, powstać może z aliansu z religią, nawet jeśli w wersji polemicznej. Popkultura według wychowuje bezkrytycznego homo ludens, żądającego coraz silniejszych bodźców i nieustannych zadziwień. Nie do końca się zgadzam, ale chcąc nie zwariować w świecie coraz bardziej wyrafinowanej rozrywki i przeróżnych symulakrów, trzeba się trochę zaszczepić konserwatyzmem.

5/6

Bronisław Wildstein, Cienie moich czasów. Zysk i S-ka, Poznań 2015.

Sławomir Grabowski

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych