„Rock the Kasbah”. Mdłe popłuczyny po „Good morning Vietnam”. RECENZJA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Temu filmowi brakuje w zasadzie wszystkiego, by stać się dobrą komedią, nie mówiąc już o satyrze. Mało zabawny scenariusz, wymęczone role gwiazdorów, tekturowość głównych bohaterów- tak można streścić tą ambitną porażkę. Zaskakujące, że Barry Levinson, który jest reżyserem świetnych satyr jak „Fakty i akty”, „Co jest grane?” czy „Good Morning Vietnam” zrobił film tak irytująco przeciętny.

Levinson luźno dotyka wątku Setary Hussainzady, pierwszej kobiety, która wystąpiła w afgańskiej wersji „Idola”, wzbudzając tym niepochamowaną wściekłość mężczyzn. Jej postać jest jednak dodatkiem do zmyślonej historii Richie’go Lanza ( Bill Murray), muzycznego agenta mitomana, którego największym sukcesem jest wysyłanie swoich „gwiazd” na Bar Micwy. Utrzymujący, że odkrył talent Madonny Riche dostaje propozycje zabrania swojej głównej klientki (Zooey Deschanel) do Afganistanu. Śpiewająca głównie w podrzędnych barach wokalistka ma rozgrzewać żołnierzy przed występami gwiazd pop. Pogrążony w wojnie Kabul na tyle przeraża dziewczynę, że ta przy pomocy miejscowego najemnika ( Bruce Willis) ucieka samolotem do Dubaju. Zabiera przy okazji paszport i pieniądze nieudacznika Lanzy. Niezmordowany agent odkrywa jednak dzięki temu w pustynnej jaskini śpiewającą Salimę (Leem Lubany) z plenienie Pasztunów. Wbrew woli jej ojca i reszty mężczyzn namawia muzułmańską niewiastę by wystąpiła w słynnym afgańskim muzycznym show, które po upadku Talibów stało się hitem TV.

Levinson mógł zrobić satyryczny film o stosunkach świata muzułmańskiego z Ameryką, choćby w duchu serialu HBO „Świat w opałach”, albo klasyczną komedię pomyłek w starym stylu Boba Hope. Zamiast tego wybrał gorszy wariant wyeksploatowanej historii zblazowanego, podstarzałego frustrata, którego Murray o wiele lepiej grał u Coppoli w „Między słowami”, Jarmuscha w „Broken Flowers” czy ostatnio w „Mów mi Vincent”. Murray nie ma w sobie nic z czaru Robina Williamsa z „Good Morning Vietnam”, Levinson podobnie prowadzi obu bohaterów. Momentami można odnieść wrażenie jakby ten skądinąd świetny aktor był wręcz zmęczony pozbawionej zabawnych ripost postacią. Ba, na dodatek musi przełknąć źle napisane sceny z dalekim do autoparodystycznego tonu z „Co jest grane?” Brucem Willisem. Męczącym, grającym na jednym zmrużeniu oczu Willisem, który bez ręki dobrego reżysera potrafi skopać niejedną rolę. Ale przecież Levinson to jeden z mistrzów dbających o najdrobniejsze szczegóły nawet swoich gorszych filmów.

W jego nowej komedii Kabul przypomina bardziej Sajgon niż islamskie miasto. Kuriozalna prostytutka Merci ( Kate Hudson) przyjmuje otwarcie klientów w przyczepie stojącej w samym mieście (sic!). W centrum funkcjonują dyskoteki z basenami tuż przy parkiecie, zaś hipsterzy pod przywództwem Dannego McBride’a szaleją po ulicach kabrioletem ze skrętem w ustach i puszczonym na pełen full House of Pain.

Wiem, że komedia rządzi się swoimi prawami, ale musi być choć minimalnie wiarygodna. W „Rock the Kasbah” brak nawet slapstickowej puenty. Męczy też łopatologiczne wykorzystanie muzycznych szlagierów. W tym filmie nawet przed ostateczną strzelaniną leci „Pukając do nieba bram” Boba Dylana. Czy może być bardziej oklepany i banalny motyw? W zasadzie symbolizuje on cały film Levinsona. Mdły, płytki, nużący i zupełnie nieśmieszny. To najgorszy film w karierze zdobywcy Oscara za „Rain Mana”, którego seans jest mniej ekscytujący niż talibska wersja „Playboya”.

2/6

„„Rock the Kasbah”, reż: Barry Levinsona, dystr: UIP

Autor

Wesprzyj patriotyczne media wPolsce24.tv Wesprzyj patriotyczne media wPolsce24.tv Wesprzyj patriotyczne media wPolsce24.tv

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych