Czym jest tajemniczy Mor? Był mór. W „Masce czerwonego moru” Edgara Allana Poe i w filmie „Nosferatu Wampir” w reżyserii Wernera Herzoga – jako czarny mór – był zarazą, dżumą, od której ginęły setki, a nawet tysiące osób. „Mor” to tytuł najnowszej, a drugiej płyty Budzego i Trupiej Czaszki, efemerycznego do tej pory projektu, który lat temu dziewięć nagrał pamiętne „Uwagi Józefa Baki”. Na tamtym albumie znalazło się miejsce dla szybkiego, dynamicznego hardcore – punka, który w połączeniu z groteskowymi tekstami barokowego duchownego, robił wrażenie i atakował słuchacza soniczną zagładą. Na „Morze” poziom tego dźwiękowego sztormu jest chyba większy, chociaż ubrany jest on w zupełnie inne szaty. Czy to punk?
Pierwsze skojarzenie, które miałem, obejrzawszy zdjęcia promocyjne muzyków, wiązało się z black metalem. Wojenne makijaże, do tego apokaliptyczny wymiar tekstów, a ostatnio jeszcze leśny teledysk do utworu „Herez” – elementy te mogą kojarzyć się ze skandynawską stylistyką uprawiania ekstremalnego metalu. Z drugiej zaś strony, mówiąc o nowym albumie zespołu, przywołuje się punk rock. Czy zasadnie? Jeżeli potraktować punka jako skansen grania w stylu Sex Pistols, The Clash, nie mamy racji. Ale punk to nie tylko podróże sentymentalne do roku 1977, to również hardcore, d-beat i grindcore. Jeśli więc mówimy o tym gatunku w kontekście „Moru”, musimy przytoczyć te, wymienione w poprzednim zdaniu, nazwy. Szczególnie zaś d-beat, granie proste, siłowe, ponure, niczym na płytach Tragedy i Amebix. Przynajmniej jeżeli chodzi o tempa, gdyż w niektórych kawałkach Trupiej Czaszki te zabijają prędkością. Co jeszcze świadczy o punkowości albumu? Jeżeli rzeczony gatunek oznacza wyzbycie się schematów, czyli formalny anarchizm, to „Mor” jak najbardziej punkrockowym albumem jest.
W myśl zasady, która każe przełamywanie znanych klisz, zespół – szczególnie w drugiej części płyty – wprowadza dark ambientowe interludia, mroczne, niepokojące i ponure jak umysł Lorda Voldemorta. Patrząc szerzej, bliżej do istoty punka zbliża się Budzyński z zespołem, niż czynią to te wszystkie lewackie kapele, grające trzy akordy na krzyż i krzyczące, w myśl politycznej poprawności, komunały o nietolerancji czy faszyzmie, którego dawno nie ma, bo zniknął we Włoszech pod koniec II wojny światowej i ani myśli się odradzać. Punk, jako postawa, a nie muzyka – ta teza wydaje się najbardziej przekonująca.
Czy to Black Metal?
Czy „Mor” to płyta blackmetalowa? Z pewnością igra ona z tą stylistyką, nawet jeśli wszyscy muzycy z kapeli temu zaprzeczą, że mieli takie intencje, ja się uprę i będę słyszał na „Morze” odniesienia do tego, specyficznego gatunku muzyki. I wcale nie przekonuje mnie image zespołu. Przecież twarz malował Alice Cooper, malowali panowie z Kiss, czy nawet pieśniarz Arthur Brown. Nie makijaż czyni muzykę blackmetalową. Tomasz Budzyński w rozmowie z portalem t-mobile-music.pl powiedział:
Płyta nie jest nihilistyczna. A wręcz przeciwnie. Układałem ją w myśl starej formuły Hitchcocka, że najpierw jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie. (śmiech) Jest to płyta o wymowie apokaliptycznej.
Być może ma rację, ale to jest tylko zdanie artysty. W myśl poststrukturalizmu wcale nie muszę łączyć wymowy dzieła z autorskim zamysłem. I w tej sytuacji tego nie uczynię, bo widzę w „Morze” broń obosieczną. Można pochwalić Emperora za numery o szatanie, można dać nagrodę Mardukowi za śpiewanie o osobowym złu dlatego, że zespoły te przypominają o istnieniu diabła. Chwaląc go, mimowolnie nawiązują do topiki chrześcijańskiej, a kontestując nauczanie tej religii, sami o niej mówią. Byłoby to więc przewrotne zaliczenie kapel satanistycznych do grona sprzymierzeńców krzyża. Budzyński, naturalnie, nie chwali zła, ale przez samo epatowanie jego obrazami czy nie otwiera mu furtki? Można by zestawić album ten z filmem Ferrary „Zły porucznik” (notabene tytuł pierwszego utworu Armii na „Der Prozess”), bo oba dzieła poprzez turpizm chcą wywołać w odbiorcy katharsis i nakierować go na wybór dobra. W tekście filmowym mamy policjanta – ćpuna, który dzięki obrazowi sprofanowanego kościoła doznaje iluminacji i finalnie wstępuje na ścieżkę światłości, chociaż nie jest to łatwe i oczywiste jak w obrazach konfesyjno – religijnych. Gdzie więc ta profanacja i nawrócenie na „Morze”?
Czy to koszerne?
Biblijna Apokalipsa nie ma na celu epatowania obrazami grozy i zagłady. One, jako pewne narzędzia, służą ukazaniu wyższego dobra, jakim jest Nowa Jeruzalem. Są niezbędnym oczyszczeniem, wykorzystywanym po to, aby nadejść mogły nowe czasy. Smok, chociaż wielki i potężny, nie triumfuje, a ginie. Wojna, mór, zabór i śmierć znikają, ustępując miejsca wzniosłej wizji przemienionej ludzkości zjednoczonej z transcendencją. To jest wizja katolicka. Natomiast jaką wizję przedstawia „Mor”, jeśli uznamy, że w myśl Budzyńskiego jest on płytą apokaliptyczną? Z pewnością przywołuje on sensacyjność objawienia, jego najbardziej ludzkie oblicze. To, które kazało krytykom literatury nazwać poezję Baczyńskiego i Gajcego światem apokalipsy spełnionej. Wojna, pożary, kataklizmy naturalne i te uczynione ludzką ręką – to nas fascynuje i tego szukamy w telewizyjnych wiadomościach czy w agencyjnych doniesieniach publikowanych w internecie. Nie jest więc „Mor” próbą zajrzenia za zasłonę mroku? Niczym czerwona kotara u Lyncha w „Twin Peaks”, album Budzego i Trupiej Czaszki, jest próbą posmakowania popiołu ze stołów Czterech Jeźdźców, więc jest doświadczeniem gorzkim i ponurym. Zbyt ponurym jak na muzykę mieszczącą się w szufladce z dźwiękami nagrywanymi przez chrześcijan? Z pieśniami oazowymi, czy soulowym, chrześcijańskim graniem album ten nie ma niczego wspólnego. A z drugiej strony określenie „muzyka chrześcijańska” jest poważnym spłyceniem przekazu. Sam nie lubię tego wyrażenia, które zamyka w getcie kółka wzajemnej adoracji, gdzie pisze się teksty ze słownej rozsypanki zawierającej wyrazy takie jak Jezus, miłość, wiara i baranek. Trochę to ograniczające. Natomiast pytanie wciąż nurtuje i pozostanie zapewne bez odpowiedzi. Co dzieje się w umyśle człowieka religijnego, którym jest Tomasz Budzyński, wypluwającego z siebie muzykę i teksty o takim poziomie jadu i agresji? Kryzys wiary? Ciemna noc duszy? A może tylko koniunkturalne nawiązania do estetyki punkowej Siekiery?
Czy to konieczne?
Świat współczesny o śmierci jednostek zapomniał. Czyni z niej widowisko, realne – jak w serwisach informacyjnych – lub fikcyjne – w serialach. Kultura współczesna, a szczególnie jej popowa wersja, przeraża nihilizmem. Miley Cyrus uprawiająca pseudo-seks na scenie, Lady Gaga jako degeneratka opętana erotyzmem i magią, programy jak „Miłość na bogato” i „Warsaw Shore”, w których poziom ludzkich ameb już dawno przekroczył wszystkie możliwe granice syfu i żenady – wszystko zgniło i domaga się komentarza. Jedynego możliwego: krzyku, furii, wrzasku, turpizmu, ohydy, apokalipsy bez nadziei. Poziom zepsucia ma jednak tę niepokojącą cechę, że jego wskazówka może się wychylać w dół do minus nieskończoności. I w myśl prawa Murphy’ego powtarzamy, że nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być gorzej. Zostaje nam odpalenie któregoś z memów przedstawiającego Artura Schopenhauera i gorzki płacz z cynicznym uśmiechem: będzie jeszcze większa degrengolada. „Mor” jako komentarz do tej rzeczywistości jawi się idealnie. „Pora na mor” – ryczy Budzyński przy kanonadzie wściekłych riffów i tępych uderzeń w perkusję. Pora na ogień, który oczyszcza? Mam wrażenie jednak, że ten niczego nie oczyści, że muzycy powrzeszczą, pohałasują, a za czas jakiś znów będziemy się dziwić, że ludzkość zaszła tak daleko w swojej dehumanizacji. Obcując ze złem, nie można się nie ubrudzić – powie to każdy policjant, pracujący na ulicy, każdy śledczy, każdy szpieg. Czy „Mor” więc brudzi? Na pewno drażni. Na pewno irytuje. Otwiera rany i nie daje nam światła. W tym sensie jest nihilistyczny, bo za nic ma to, z czym walczy. Tę współczesną popkulturę, która w większości nie nadaje się nawet na śmietnik, bo wyziewy z niej i tak zatruwają.
Dzieło sztuki musi prowokować do dyskusji, musi jątrzyć, zadawać niewygodne pytania. W tym tkwi jego rola i jego siła. Nie jestem w stanie dać jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy „Mor” – jako broń obosieczna – bardziej leczy czy zabija. Nieraz mnie odrzuca, a nieraz zatapiam się w nim niczym w bagnie, aby powąchać zapachu rozkładu i cieszyć się, że nasza cywilizacja się kończy. 44 minuty albumu nie zapowiadają nowego mesjasza, ale raczej starają się zdmuchnąć gnijący świat. Jednak to moim zdaniem głos wołającego na pustyni lub szarża Don Kichote’a na wiatrak, czyli barokowa walka złem ze złem, nawet nie tyle przegrana, co przez ludzkie ameby niezauważona.
Michał Żarski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/249813-pora-na-mor-czy-to-glos-wolajacego-na-pustyni-lub-szarza-don-kichotea-na-wiatrak