Zamach na Kennedy'ego. TYLKO U NAS fragment książki!

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Agenci Tajnej Służby przerywają milczenie w elektryzującej książce byłego agenta prezydenckiej ochrony Geralda Blaine'a oraz dziennikarki Lisy McCubbin. Książka pozwala spojrzeć na dramatyczne wydarzenia z nowej perspektywy – ludzi, którzy dzień i noc w nieustannym napięciu strzegli legendarnego dziś prezydenta Kennedy’ego i jego równie legendarnej żony Jacqueline, ludzi, którym ta wyjątkowa prezydencka para pozwoliła się ze sobą zaprzyjaźnić, przez co ból klęski w Dallas stał się zarazem ich osobistą tragedią.

Książka doczeka się również ekranizacji. „Ta książka jest o Kompanii Braci, którzy na co dzień strzegli życia prezydenta i jego rodziny. Taki też będzie nasz film - zdradził Ken Atchity, prezes produkującej obraz Atchity Entertainment. W 2010 roku powstał już dokument filmowy na podstawie "Zamach na Kennedy'ego. Agenci Tajnej Służby przerywają milczenie". Program emitowany był w telewizji na kanale Discovery”.

TYLKO U NAS fragment książki, która pojawi się na rynku 22 listopada.

(...)

Część trzecia. Ten Dzień

12. Sześć sekund w Dallas

Kiedy rezerwowy samolot prezydenta wylądował na Love Field, Paul Landis z ochrony pani Kennedy jako pierwszy stanął na płycie lotniska. Był zaskoczony widokiem ogromnego tłumu, który stał rozciągnięty wzdłuż wysokiego na półtora metra siatkowego ogrodzenia. Zebrało się tam około dwóch tysięcy ludzi, aby powitać prezydenta. Czyż Dallas nie było twierdzą republikanów?

Kiedy Emory Roberts powiadomił go o przydziale do załogi wozu eskorty, był dosyć mocno zaskoczony. Przypuszczał, że jako jeden z ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo pani Kennedy zostanie wysłany do Trade Mart. Nie było rzeczą normalną, by obaj agenci ochrony pierwszej damy jechali samochodem eskorty.

Landis, który był znany ze swoich zabawnych psikusów i wybornego poczucia humoru, postanowił trochę zażartować. Podszedł do kierowcy Sama Kinneya, który stał tuż obok „Obrońcy”.

-Cześć, Sam – zagadnął z dziwną miną, patrząc wszędzie, tylko nie na stojący przed nim samochód. – Mam jechać wozem eskorty. Nie wiesz, gdzie on jest?

Sam roześmiał się i podchwycił żart.

-Tak, chyba gdzieś tu go widziałem – odparł, pokazując w stronę hangaru oddalonego o kilkaset metrów. – Najlepiej sprawdź tam.

Tymczasem Win Lawson przechadzał się spokojnie wzdłuż ogrodzenia, mierząc wzrokiem rozentuzjazmowany tłum. On również był zaskoczony tym, jak wiele ludzi się zjawiło i czekało z niecierpliwością, aby zobaczyć Johna i Jacqueline Kennedych, być może jedyny raz w życiu. Większość przybyłych sprawiała wrażenie, jakby na tę okazję ze szczególną starannością zadbała o swój wygląd. Mężczyźni mieli garnitury i krawaty, a ich buty lśniły wypolerowane na wysoki połysk, podczas gdy niemal wszystkie kobiety były ubrane w sukienki lub spódnice do kolan i buty na wysokim obcasie. Pewien młody mężczyzna w eleganckiej koszuli stał na platformie, która wznosiła się z plecami zgromadzonych, i trzymał wielką flagę Teksasu. Nieco dalej ktoś inny powiewał flagą Konfederacji. Kilkanaście osób trzymało transparenty, które witały Jackie i prezydenta w Stanie Samotnej Gwiazdy, ale gdzieniegdzie w tłumie widniały również domowej roboty tablice z hasłami typu „Jankesi do domu” i „Jesteś zdrajcą”. Bez wątpienia byli to przeciwnicy Kennedy’ego, ale człowiek pikietujący z transparentem rzadko stwarzał poważne zagrożenie dla prezydenta. Owszem, ktoś taki mógł podburzyć tłum, lecz tak naprawdę tym, kogo agenci obawiali się najbardziej, był ukryty samotnik, osobnik, który przyszedł sam i którego spojrzenie zdradzało silną determinację kogoś, kto pragnie stać się sławny.

Lawson odwrócił wzrok i dostrzegł Paula Landisa, który szedł w jego stronę.

-Win, Emory powiedział mi, że mam jechać z eskortą. Chciałem tylko potwierdzić. Czy to prawda? – zapytał Paul.

-Tak – odparł Win zaglądając do swojego raportu. – To prawda.

Wylądował samolot wiceprezydenta, a parę minut później na niebie ukazał się Air Force One. Powoli i z wdziękiem elegancki, srebrno-niebiesko-biały boeing siadł na pasie, dostarczając idealnych ujęć operatorom, którzy transmitowali na żywo ten triumfalny wjazd na antenach lokalnych stacji w Dallas i Fort Worth. Ożywiony tłum zaczął klaskać i wiwatować jak na komendę.

Kiedy samolot podkołował do miejsca oddalonego o niespełna pięćdziesiąt metrów od publiczności, agent Win Lawson podszedł do schodków, po których para prezydencka miała zejść z pokładu. Jego oczy lustrowały tłum, wypatrując czegoś niezwykłego i ludzi rzucających się gwałtownie w stronę ogrodzenia. Państwo Kennedy mieli zejść po schodkach nieosłaniani przez agentów, aby kamery i aparaty mogły uchwycić ich samych. Powiedziano im, aby się nie ociągali i schodzili szybko na dół, gdzie Win oraz inni agenci otoczą ich z obu stron.

Otworzyły się tylne drzwi samolotu i gdy pojawiła się w nich Jackie, a tuż za nią prezydent, ludzi ogarnęła istna gorączka. Stojąc u szczytu schodków zatrzymali się na sekundę, by spojrzeć na imponujący tłum po drugiej stronie ogrodzenia. Potem, uśmiechając się, jak gdyby byli autentycznie przejęci wizytą w wielkim mieście Dallas, prezydent i jego żona szybkim i zdecydowanym krokiem zeszli po metalowych stopniach. Publiczność była tak skupiona na Jackie ubranej w jasnoróżowy kostium i na prezydencie, który prezentował się tak przystojnie ze swoją opalenizną, że prawdopodobnie nie zwróciła uwagi na agentów Tajnej Służby opuszczających samolot przednimi drzwiami i biegnących pędem w kierunku tylnych schodków.

Gdy tylko Jackie postawiła stopę na płycie lotniska, agent Clint Hill był już obok niej. Jakby znikąd wynurzyli się Emory Roberts i Roy Kellerman i natychmiast zbliżyli się do prezydenta na odległość kilku centymetrów. Roberts z poważną miną wodził dookoła niewidocznymi zza ciemnych okularów oczami, kiedy Roy Kellerman ramię w ramię z prezydentem szedł wzdłuż komitetu powitalnego. Clint Hill przyglądał się, jak Dearie Campbell, żona burmistrza Dallas, wręcza Jackie wielki bukiet czerwonych róż. Wydało mu się to nieco dziwne, gdyż we wszystkich innych miejscach ludzie przynosili żółte róże, słynne żółte róże z Teksasu. Oczywiście Jackie nie dała nic po sobie poznać i wdzięcznie przyjęła kwiaty, jakby to był najwspanialszy bukiet, jaki kiedykolwiek dostała.

Win Lawson spojrzał w stronę rzędu zaparkowanych pojazdów i nawiązał kontakt wzrokowy z Billem Greerem, który właśnie siadał za kierownicą prezydenckiej limuzyny. Sam Kinney zajął już miejsce kierowcy w samochodzie eskorty i czekał z uruchomionym silnikiem.

Nawałnica dźwięków była przytłaczająca. Zagłuszające odgłos silników gwizdy i okrzyki zdawały się dobiegać ze wszystkich stron.

-Witamy w Dallas, panie prezydencie!

-Jackie! Tutaj! Spójrz tutaj!

Wielu ludzi zabrało aparaty fotograficzne i trzymało je wysoko w nadziei na dobre ujęcie ponad głowami tłumu.

Plan przewidywał, aby po oficjalnym powitaniu Kennedy udał się wraz ze swoją świtą do samochodów, i przez krótką chwilę Win myślał, że prezydent postąpi zgodnie z planem. Kiedy jednak JFK odwrócił się w stronę publiczności i zobaczył wyciągnięte ku niemu ręce, kiedy usłyszał głosy nawołujące go, aby podszedł i się przywitał, agent Lawson już wiedział, że upłynie jeszcze co najmniej kilka minut, zanim konwój wyruszy w drogę.

Agenci Jack Ready, Paul Landis, Glen Bennett i Tim McIntyre natychmiast wkroczyli do akcji, tymczasem prezydent zbliżył się do tłumu i zaczął ściskać wyciągnięte dłonie. Ludzie wpadli w amok i przepychali się walcząc o miejsca jak najbliżej ogrodzenia. W oczach agentów każdy z nich mógł mieć broń palną albo nóż. Don Lawton i Hank Rybka, którzy mieli zostać na lotnisku, aby zabezpieczać je do chwili odlotu Air Force One, stali teraz nieco dalej od prezydenta jako druga linia obrony.

Prezydent Kennedy był w swoim żywiole. Uwielbiał być między ludźmi, im bliżej, tym lepiej. Jackie, nie wiedząc, co może zrobić, poszła śladem męża i podawała wiwatującemu tłumowi ubraną w białą rękawiczkę dłoń.

Emory Roberts, Roy Kellerman Clint Hill i Paul Landis szli krok w krok za prezydencką parą, obserwując każdą wyciągniętą rękę, gotowi rzucić się w mgnieniu oka, gdyby błysnął metal albo jakiś uścisk trwał zbyt długo.

Win Lawson wziął głęboki oddech. Ogarnął wzrokiem okolicę, upewniając się, że wszyscy agenci są na odpowiednich pozycjach, a samochody konwoju i ich pasażerowie są gotowi do odjazdu i czekają tylko na prezydenta. W tym momencie praca zespołowa agentów miała zasadnicze znaczenie. Nie mieli do dyspozycji krótkofalówek, musieli więc polegać na znakach dawanych dłonią i kontakcie wzrokowym, wskazując sobie cele, na które należało zareagować.

Wiceprezydent i Lady Bird Johnson czekali obok wynajętego lincolna, który miał jechać za samochodem eskorty, a gubernator John Connally i jego żona Nellie stali przy prezydenckiej limuzynie. Były dla nich przeznaczone składane fotele między przednimi a tylnymi siedzeniami, ale byłoby to niestosowne, gdyby zajęli miejsca, zanim prezydent wsiądzie do samochodu. Podobnie jak w Fort Worth wybuchło nieporozumienie o to, czy senator Yarborough ma jechać z Johnsonami, ale nie był to problem Wina. Radzenie sobie ze sprzeczkami polityków należało do doradców prezydenta.

Gdy państwo Kennedy szli wzdłuż ogrodzenia, agent Bill Greer powoli jechał za nimi prezydencką limuzyną. Gdyby sytuacja stała się niebezpieczna, musiał być możliwie jak najbliżej, aby mogli od razu wsiąść do samochodu i szybko się oddalić. Pochodzący z Irlandii Greer był kierowcą prezydenta od chwili, gdy Kennedy wygrał wybory, i znał ten samochód lepiej niż ktokolwiek inny. Wiedział dokładnie, jak mocno musi naciskać pedał gazu, wioząc czterech pasażerów, a z jaką, wioząc tylko dwóch, i o ile większy nacisk jest potrzebny, gdy na tylnych stopniach stoją agenci. Wiedział, że ze względu na masę i długość auta musi zwalniać, wchodząc w zakręt, aby siedzącymi z tyłu osobami nie rzucało na boki. A gdyby, Boże uchowaj, musiał kiedykolwiek zerwać się do nagłej ucieczki, zdawał sobie sprawę, że ważący trzy i pół tony pojazd z trzystukonnym silnikiem nie jest w stanie nabrać prędkości tak szybko, jak można by sobie tego życzyć.

W końcu prezydent uścisnął ostatnią dłoń, podziękował zebranym za przybycie i spojrzał w stronę Jackie, dając jej znak dyskretnym skinieniem głowy. Miał dość i był gotów do odjazdu. Gubernator Connally wszedł do limuzyny i podniósł jeden z ruchomych foteli, aby państwo Kennedy mogli zająć miejsca na tylnej kanapie. Clint Hill, który zawsze umiał przewidzieć, gdzie powinien się znaleźć, aby skutecznie chronić pierwszą damę, obszedł samochód dookoła i stanął przy lewym błotniku, kiedy Jackie siadała i przygładzała spódnicę. Położyła bukiet róż na siedzeniu obok siebie i z uśmiechem spojrzała na Clinta Hilla, unosząc dłonie do oczu, by osłonić je przed oślepiającym słońcem, które znajdowało się prawie w zenicie. Na niebie nie było najmniejszej chmurki.

Roy Kellerman przytrzymał drzwi prezydentowi i zauważył lekki grymas bólu na jego twarzy, gdy JFK siadał z tyłu limuzyny obok żony. Kiedy para prezydencka zajęła miejsca, państwo Conally opuścili składane fotele i usiedli na nich, Nellie po lewej stronie, bezpośrednio przed Jackie, a gubernator po prawej, przed prezydentem. Czasami Kennedy podnosił hydrauliczne siedzenie dwadzieścia centymetrów wyżej, aby być lepiej widoczny, wiedział jednak, że ci ludzie przyszli przede wszystkim zobaczyć pierwszą damę. Nie zamierzał zasłaniać im widoku. Zresztą dzięki swojemu wzrostowi i układowi foteli siedział dobre dziesięć centymetrów wyżej od gubernatora Connally’ego.

Jackie wyjęła z małej torebki okulary przeciwsłoneczne i założyła je. Prezydent spojrzał na nią i pokręcił głową.

-Zdejmij to, Jackie – powiedział lekko poirytowany. – Ci ludzie przyszli, żeby na ciebie popatrzeć.

Roy Kellerman zajął miejsce na przednim siedzeniu pasażera, sięgnął po mikrofon radiostacji i nacisnął przycisk nadawania.

-Lancer odjeżdża – rzekł, zwracając się do Wina Lawsona, który siedział z przenośną krótkofalówką w samochodzie prowadzącym tuż przed nim.

Siedzący za kierownicą białego nieoznakowanego forda sedana komendant Curry wrzucił bieg i ruszył za policyjnymi motocyklami, które otwierały konwój. Win spojrzał na zegarek. Była 11.55. Tylko pięć minut spóźnienia. Przy odrobinie szczęścia powinni nadgonić trochę czasu po drodze i mimo wszystko zdążyć do Trade Mart na 12.30.

Kiedy samochód prowadzący ruszył, Bill Greer przesunął dźwignię zmiany biegów, zdjął stopę z hamulca i nacisnął pedał gazu. Starał się unikać gwałtownych zrywów, zawsze mając na uwadze, że życie prezydenta Stanów Zjednoczonych jest w jego rękach. Chociaż Greer nie prowadził kolumny, to właśnie on narzucał tempo. Zadaniem jadącego przed nim Wina Lawsonia była ciągła obserwacja prezydenckiej limuzyny oraz informowanie Curry’ego, czy powinien zwolnić, czy przyspieszyć.

Agent Greer spojrzał w lusterko wsteczne, aby się upewnić, czy samochód eskorty jedzie za nim; oba pojazdy ruszyły jednocześnie, jak gdyby łączyła je niewidzialna półtorametrowa lina. Glen Bennett i George Hickey siedzieli na tylnej kanapie, a Dave Powers i Ken O’Donnell na składanych fotelach. Sam Kinney utrzymywał taką samą prędkość, z jaką jechała prezydencka limuzyna, a Jack Ready, Paul Landis i Tim McIntyre zajęli pozycje na nadprożach.

W lewym lusterku Bill Greer widział Clinta Hilla, który wciąż biegł obok limuzyny, opierając dłoń na ciemnogranatowej karoserii kilka centymetrów za plecami Jackie, nawet kiedy samochód przyspieszył.

Kiedy Jack Ready wskoczył na próg „Obrońcy”, na miejsce po prawej stronie limuzyny, obok prezydenta, wśliznął się Don Lawton, który biegł, podobnie jak Clint, z szerokim uśmiechem na twarzy. Podczas wizyt w Tampie i San Antonio Lawton należał do załogi wozu eskorty, ale teraz został zdegradowany do czynności przygotowawczych przed odlotem. On również chciał, choćby przez krótką chwilę, nacieszyć się zaszczytem ochrony konwoju, przed przystąpieniem do wypełniania powierzonych zadań.

W końcu Clint Hill wskoczył na lewy próg wozu eskorty, kiedy Bill Greer zwiększył prędkość. Don Lawton wciąż biegł obok limuzyny. Emory Roberts wstał i odegnał go gestem dłoni z miną, która zdawała się mówić: „Lawton, co ty u licha wyprawiasz?”. Konwój już się rozpędzał i ostatnią rzeczą, na jakiej zależało Robertsowi, było wytrącenie prezydenta z równowagi obecnością agenta, który zasłaniał widok ludziom przybyłym zobaczyć jego i Jackie. Lawton obrócił się w stronę wozu eskorty z szerokim uśmiechem i odskoczył na bok unosząc dłonie w geście udawanego protestu.

-Dobra, chłopaki, zrobiłem swoje – powiedział. – Teraz wszystko w waszych rękach. Zabierajcie się stąd, żebym mógł sobie iść na lunch.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych